Ten sam dzień
Wszystko zaczęło się od tego, iż Kinga się przeспała. Nie tylko pół godziny — otworzyła oczy o wpół do dziesiątej, choć zwykle już o ósmej stała na przystanku z kubkiem termicznym i sennym spojrzeniem. Serce natychmiast opadło gdzieś w dół, jakby ktoś wyrwał budynek codzienności sprzed fundamentów. Telefon się nie naładował — kabel, jak na złość, wysunął się w nocy z gniazdka. W kranie zabrakło wody: planowe wyłączenie, o którym oczywiście zapomniała. W kuchni — trzask, brzęk: rozbił się jej ulubiony kubek z napisem „Nie poddawaj się”. Zostały tylko odłamki i cisza.
Ta sama, gęsta, dusząca cisza, od której dzwoni w uszach. Gdy dom nie hałasuje, a wycisza się. I ty też wyciszasz się — nie z ulgi, ale ponieważ nie możesz już tego trzymać w środku.
Do pracy Kinga oczywiście się spóźniła. Wpadła do biura z rozczochranymi włosami, bez makijażu, z brudnym rękawem płaszcza. Koledzy spojrzeli. Ktoś prychnął, ktoś odwrócił wzrok, udając zajętego. Szefowa westchnęła z miną, jakby Kinga po raz kolejny zawiodła cały świat. I dzień potoczył się źle — jakby ktoś pociągnął za nitkę, a wszystko się rozsypało.
Kinga nie tłumaczyła się, nie narzekała. Po prostu usiadła przy komputerze i otworzyła potrzebny folder. Ale w środku wszystko swędziało od bezradności, jak skóra pod cienkim swetrem, który niby trzeba założyć, ale jest nie do zniesienia. Czuła, iż świat wokół szepcze: „To nie powinno tak wyglądać. Przecież wiesz”.
Po obiedzie zadzwonili ze szkoły: syn miał konflikt z nauczycielką. Grożą komisją, żądają wyjaśnienia, brzmią groźby rozmów dyscyplinarnych. Potem — SMS od banku: karta na minusie, ostatnia płatność nie przeszła. A następnie — wiadomość od sąsiadki ze zdjęciem: „U ciebie przecieka?” Na suficie plama, jak rana powoli rozlewająca się po ciele jej życia.
Pod wieczór Kinga siedziała na zimnych schodach przed blokiem. Rajstopy przykleiły się do nóg, palce marzły. Ramiona opuszczone, torba otwarta jak odsłonięta dusza, wyczerpana. Dzień nie tylko się nie udał — sprawdzał jej wytrzymałość, naciskając jak palcem na siniak.
I wtedy obok zatrzymała się dziewczynka. Mała, chuda, z ogromnym plecakiem i krzywo zapiętymi okularami.
— Ciociu, jest ci naprawdę źle, co?
Kinga podniosła głowę. Chciała odsunąć wzrok, przemilczeć, ale nie mogła. Pytanie zabrzmiało szczerze, po prostu. Bez osądu.
— Źle — przyznała.
Dziewczynka przysiadła. Wyjęła z plecaka jabłko, lekko pogniecione, ale czyste. Podała je obiema rękami.
— Mama mówi, iż jak komuś źle, to trzeba się podzielić. choćby jeżeli tylko trochę. choćby jeżeli jabłkiem.
Kinga wzięła. Nadgryzła. Słodkie, z lekką kwaskowością. Zapach przypomniał początek września i szkolną akademię. W piersi coś puściło. Nie ból — po prostu hałas. Ucichł.
— Dziękuję. A ty jak masz na imię?
— Zosia. A pani?
— Kinga.
— Nie martw się, Kinga. Jeszcze będzie dobrze. Tylko teraz jest trochę źle.
Kinga skinęła głową. Ledwo dostrzegalnie, ale już z zalążkiem uśmie”Gdy wstała z tych schodów, wiedziała już, iż nie jest sama.”