Tamtej nocy wyrzuciłam syna i jego żonę za drzwi i zabrałam im klucze: nadszedł moment, gdy zrozumiałam – dość.
Minął tydzień, a ja wciąż nie mogę dojść do siebie. Wyrzuciłam za drzwi własnego syna i jego żonę. I wiesz co? Nie czuję żadnej winy. Ani trochę. Bo to była kropla, która przelała czarę. Sami zmusili mnie do tej decyzji.
Wszystko zaczęło się pół roku temu. Wróciłam, jak zwykle, z pracy. Zmęczona, marzyłam o kubku herbaty i ciszy. A co widzę? W kuchni mój syn Tomek i jego żona Kinga. Ona kroi kiełbasę, on siedzi przy stole, czyta gazetę i uśmiecha się, jakby nigdy nic:
„Cześć, mamo! Postanowiliśmy cię odwiedzić!”
Na pierwszy rzut oka – nic złego. Zawsze się cieszę, gdy Tomek wpada. Ale gwałtownie zrozumiałam: to nie wizyta. To przeprowadzka. Bez ostrzeżenia, bez pytania. Po prostu weszli do mojego mieszkania i zostali.
Okazało się, iż wyrzucili ich z wynajmowanego lokum – pół roku nie płacili czynszu. Przecież im mówiłam: nie zarzucajcie sieci wyżej niż możecie złowić! Znajdźcie coś skromniejszego. Ale nie. Chcieli centrum, remont w stylu loft, balkon z widokiem. A gdy wszystko się posypało – biegiem do mamy.
„Mamo, tylko na tydzień. Obiecuję, szukam mieszkania” – zapewniał mnie syn.
Ja, jak głupia, uwierzyłam. Pomyślałam: no dobra, tydzień to nie wyrok. Jesteśmy rodziną. Trzeba pomóc. Gdybym tylko wiedziała, do czego to doprowadzi…
Minął tydzień. Potem drugi. W końcu trzeci miesiąc. Nikt choćby nie myślał o szukaniu mieszkania. Za to gwałtownie się urządzili. Żyli jak u siebie: nie pytali, nie radzili się, nie pomagali. A Kinga… Boże, jakże się w niej pomyliłam.
Nie gotowała, nie sprzątała. Całe dnie spędzała z koleżankami, a jeżeli została w domu – leżała na kanapie z telefonem. Wracałam z pracy, gotowałam obiad, zmywałam naczynia, a ona – jak kuracjuszka w sanatorium. choćby filiżanki po sobie nie umyła.
Pewnego dnia delikatnie zasugerowałam: może warto poszukać dodatkowej pracy? Byłoby wam lżej. I dostałam w odpowiedzi:
„Sam wiemy, jak żyć. Dziękujemy za troskę.”
Ja ich żywiłam, płaciłam za wodę, prąd, gaz. Oni nie dołożyli choćby złotówki. A do tego jeszcze urządzali awantury, gdy coś szło nie po ich myśli. Każda moja uwaga zamieniała się w burzę.
I tak, tydzień temu. Późny wieczór. Leżę w łóżku, nie mogę zasnąć. W drugim pokoju ryczą z telewizora „Świat według Kiepskich”, Tomek i Kinga śmieją się, o czymś rozmawiają. A ja rano – do pracy. Wyszłam do nich:
„Ludzie, wy w ogóle planujecie spać? Muszę wstać o szóstej!”
„Mamo, nie zaczynaj” – powiedział Tomek.
„Pani Krystyno, bez histerii” – dodała Kinga, choćby nie odwracając się.
Poczułam, jak coś we mnie pęka.
„Pakujcie się. Jutro was tu nie będzie.”
„Co?”
„Słyszeliście. Pakujcie się. Albo zacznę pakować za was.”
Gdy się odwróciłam, by iść do pokoju, Kinga prychnęła. To był błąd. Wzięłam trzy duże torby i zaczęłam pakować ich rzeczy. Próbowali mnie powstrzymać, błagali, ale było za późno.
„Albo wychodzicie teraz, albo dzwonię na policję.”
Po pół godzinie ich rzeczy stały w przedpokoju. Zabrałam klucze. Żadnych łez, żadnych próśb. Tylko irytacja i wyrzuty. Ale już mnie to nie ruszało. Zamknęłam drzwi. Zaskoczyłam zamek. I usiadłam. Pierwszy raz od pół roku – w ciszy.
Gdzie poszli – nie wiem. Kinga ma rodziców, mnóstwo koleżanek, zawsze znajdzie się kanapa. Na pewno sobie poradzili.
Nie żałuję. Postąpiłam słusznie. Bo to jest mój dom. Moja twierdza. I nie pozwolę, by ktoś deptał ją brudnymi butami. choćby jeżeli to mój syn.