„Tato, oddaj mieszkanie – swoje już przeżyłeś”. Jej odpowiedź mieściła się w trzech słowach i trzaśnięciu drzwiami.

polregion.pl 2 tygodni temu

„Tato, oddaj mieszkanie – swoje już przeżyłeś”. Po jego odpowiedzi córka rzuciła trzy słowa i trzasnęła drzwiami.

Henryk Kowalski stracił żonę zaledwie pół roku temu. Razem z nią odeszło ostatnie oparcie w życiu. przez cały czas chodził do pracy – nie z konieczności, ale by zachować choć cień sensu. Praca była jego ucieczką, kotwicą. W codziennej rutynie znajdował ulgę, choć krótkotrwałą. Wieczorami coraz częściej wałęsał się po ulicach – po prostu błądził, nie chcąc wracać do pustego, zimnego mieszkania. Dom bez żony stał się głuchą skrzynią, gdzie echo jego kroków brzmiało straszniej niż cisza.

Dzieci – córka i syn – odwiedzali go rzadko. Coraz rzadziej. Aż w końcu prawie przestali. Wydawało się, iż wraz z odejściem matki zniknęło to, co jeszcze jakoś trzymało rodzinę razem. Henryk bał się samotności, ale jeszcze bardziej tego, iż dla własnych dzieci stał się tylko bezużytecznym starcem.

Coraz częściej łapał się na tym, iż wśród przechodniów szuka znajomych rysów. Wpatrywał się w twarze, mając nadzieję, iż ktoś się zatrzyma, przywita, przytuli. Ale ludzie mijali go obojętnie. A serce bolało coraz mocniej – jeżeli nie od choroby, to od pustki.

Aż w końcu przyszła – Kinga, jego córka. Nie z troską, nie z ciepłem, ale z chłodną kalkulacją w oczach. Jej wizyty zawsze były krótkie, oschłe, i za każdym razem sprowadzały się do tego samego – do rozmowy o mieszkaniu. Tym razem nie owijała w bawełnę.

— Tato, ile jeszcze? Mieszkasz sam w czteropokojowym mieszkaniu! To bez sensu. Sprzedaj je, kup sobie kawalerkę. Pieniądze mi oddaj – mamy kredyt, dzieci potrzebują pokoju.

Milczał. Dłonie mu drżały. Słowa utknęły w gardle.

— Kinga, przecież wiesz, iż to nasz dom z mamą. Nie mogę tak po prostu… — urwał.

Córka zerwała się z krzesła.

— Swoje już przeżyłeś, tato. Pomyśl choć raz o nas — w jej głosie drżał gniew.

— A ty pomyśl, kiedy znów przyjdziesz? — zapytał cicho, niemal szeptem.

Była już w drzwiach. Obróciła się i rzuciła:

— Po twoim pogrzebie.

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem, który rozniósł się po mieszkaniu jak wystrzał. Henryk długo siedział w ciszy, niezdolny do ruchu. W końcu, zebrawszy siły, wybrał numer syna.

— Krzysztof, porozmawiaj ze mną. Była Kinga… znów o mieszkaniu… Nie chcę go sprzedawać — głos mu się załamał.

Po drugiej stronie usłyszał westchnienie.

— Tato, no co ty chcesz? Jesteś sam, mieszkanie ogromne. Ja, szczerze mówiąc, też nie odmówiłbym pomocy. Mam stary samochód, chcę nowy. Sprzedawaj, nie bądź skąpy.

— A ty kiedy przyjdziesz? — zapytał z nadzieją.

— Jak sprzedasz mieszkanie – przyjdę.

Nie dosłuchał. Po prostu się rozłączył. Zdjął płaszcz z wieszaka i wyszedł z domu. Ciężar w środku rozpierał mu piersi. Powietrze wydawało się gęste, lepkie. Szedł bez celu, aż znalazł pustą ławkę nad stawem. Usiadł. Opuścił głowę. Serce biło wolno, z wysiłkiem. A potem… po prostu przestało.

Henryk Kowalski umarł sam. Wśród drzew, pod szarym niebem, z telefonem w kieszeni. Nikt na niego nie czekał. Nikt go nie szukał. Nikt go nie kochał. Jego serce nie wytrzymało nie zdrady – ale obojętności. Nie był potrzebny ani jako człowiek, ani jako ojciec. Tylko jako właściciel nieruchomości.

A dzień później w mieszkaniu znów zatrzasnęły się drzwi. Weszła Kinga – z kluczami. Z oczami pełnymi nie łez, ale kalkulacji. I Krzysztof – z nowym samochodem na parkingu. W mieszkaniu unosił się zapach kurzu i samotności. A na stole – stare zdjęcie. Gdzie wszyscy razem. Z mamą. Z tatą. Szczęśliwi. Jeszcze wtedy.

Ale szczęście, tak jak miłość, odchodzi. jeżeli mierzy się je metrami kwadratowymi…

Idź do oryginalnego materiału