„Tato, oddaj mieszkanie – już swoje przeżyłeś”. Gdy odpowiedział, córka wypowiedziała trzy słowa i trzasnęła drzwiami.

newsempire24.com 1 tydzień temu

Dziś znów przyszła. Nie po to, by mnie przytulić, nie po to, by zapytać, jak mi minął dzień. Tylko po to, by powiedzieć to samo. Znowu.

Stanisław Andrzejewski stracił żonę pół roku temu. Zabrała ze sobą wszystko, co dawało mu oparcie. Chodził jeszcze do pracy – nie z potrzeby, ale po to, by choć na chwilę zapomnieć o pustce. Biuro stało się jego azylem, rutyna – lekarstwem. Wieczorami wałęsał się po ulicach Wrocławia, nie mając ochoty wracać do cichego, zimnego mieszkania. Dom bez Halinki zamienił się w klatkę, w której odgłos własnych kroków brzmiał straszniej niż cisza.

Dzieci – córka i syn – odwiedzali go coraz rzadziej. Aż w końcu przestali. Jakby wraz z odejściem matki zniknęła ostatnia nić, która nas łączyła. Bałem się samotności, ale jeszcze bardziej tego, iż dla nich jestem tylko niepotrzebnym starcem, obciążeniem.

Często wypatrywałem w tłumie znajomych twarzy. Wpatrywałem się w przechodniów, może ktoś się zatrzyma, uśmiechnie, powie „dzień dobry”. Ale mijali mnie obojętnie. A serce bolało coraz bardziej – jeżeli nie od choroby, to od tej pustki.

Aż w końcu przyszła – Ewelina. Moja córka. Nie z troską, nie z czułością, tylko z tą samą, zimną kalkulacją w oczach. Jej wizyty były krótkie, suche, zawsze o tym samym – o mieszkaniu. Tym razem choćby nie udawała.

– Tato, ile można? Mieszkasz sam w czteropokojowym mieszkaniu! To absurd. Sprzedaj, kup sobie kawalerkę. Resztę pieniędzy oddaj mnie – mam kredyt, dzieci potrzebują własnego pokoju.

Milczałem. Dłonie mi drżały. Słowa utknęły w gardle.

– Ewelinka, przecież to nasz dom z mamą. Nie mogę tak po prostu… – urwałem.

Córka wstała ostro.

– Ty swoje już przeżyłeś, tato. Pomyśl choć raz o nas – głos jej zadrżał, ale nie ze wzruszenia, tylko ze złości.

– A ty pomyślisz, kiedy znów przyjdziesz? – spytałem cicho, ledwie słyszalnie.

Była już w drzwiach. Obróciła się i rzuciła:

– Po twoim pogrzebie.

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem, który rozniósł się po mieszkaniu jak wystrzał. Siedziałem w ciszy, sparaliżowany. W końcu zebrałem się na odwagę i zadzwoniłem do syna.

– Krzysiu, porozmawiaj ze mną. Była Ewelina… znów o mieszkaniu… Nie chcę go sprzedawać – głos mi się załamał.

Po drugiej stronie usłyszałem westchnienie.

– Tato, no co ty chcesz? Siedzieć sam w takim mieszkaniu? Ja też bym nie odmówił pomocy, szczerze mówiąc. Samochód mi się sypie, nowy by się przydał. Sprzedawaj, nie bądź skąpy.

– A ty kiedy przyjedziesz? – zapytałem, łapiąc się ostatniej nadziei.

– Jak sprzedasz – to przyjadę.

Nie słuchałem dalej. Odłożyłem słuchawkę, wziąłem płaszcz i wyszedłem. Czułem, jak coś ciężkiego rozpiera mi klatkę piersiową. Powietrze stało się gęste, trudno było oddychać. Szedłem przed siebie, nie patrząc, aż znalazłem pustą ławkę nad stawem. Usiadłem. Głowa opadła mi na piersi. Serce biło wolno, z wysiłkiem. A potem… po prostu przestało.

Stanisław Andrzejewski umarł sam. Wśród drzew, pod zachmurzanym niebem, z telefonem w kieszeni. Nikt na niego nie czekał. Nikt go nie szukał. Nikt go nie kochał. Jego serce nie wytrzymało nie zdrady – obciążenia. Nie był potrzebny ani jako człowiek, ani jako ojciec. Tylko jako właściciel metrów kwadratowych.

A dwa dni później w mieszkaniu znów zatrzasnęły się drzwi. Weszła Ewelina – z kluczami w dłoni. Ze wzrokiem pełnym nie łez, a wyliczeń. I Krzysiek – z nowym samochodem na parkingu. W mieszkaniu śmierdziało kurzem i samotnością. A na stole leżało stare zdjęcie. Gdzie wszyscy razem. Z mamą. Z tatą. Szczęśliwi. Jeszcze wtedy.

Ale szczęście – tak jak miłość – odchodzi. jeżeli mierzy się je metrami i złotówkami.

Idź do oryginalnego materiału