**Dzienniki Weroniki**
Miałam sześć lat, gdy mój świat rozpadł się na pół. Pewnego wieczoru tata spakował swoje rzeczy i wyszedł z mieszkania. Nie do pracy, nie do sklepu, tylko na zawsze. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, co znaczy to straszne, dorosłe słowo – „rozwód”. Po prostu od tamtej chwili już nie wrócił. Nie przytulił. Nie pocałował mnie w czoło przed snem. Nie powiedział: „Jestem przy tobie”.
To historia jak wiele innych. Zwyczajna. Współczesna. Ale dla małej dziewczynki to był koniec świata, bo w głębi serca uwierzyła, iż to jej wina. Że je, iż trzeba ją ubierać, niedługo szkoła – a to koszty. A mama straciła pracę, więc biedny tata nie wytrzymał… zmęczył się ciągnięciem ich obu.
– Mamo, a jeżeli będę jadła mniej, tata wróci? Mogę jeść tylko w przedszkolu… – szepnęłam niebieskimi oczami wpatrzona w jej twarz.
Mama przycisnęła mnie do piersi i rozpłakała się. Płakała długo, a ja jadłam coraz mniej. Tylko tata nie wrócił.
Pierwszy września. Idę do szkoły. Pierwszy raz do pierwszej klasy. Biała bluzka, czarna spódniczka, żakiecik i dwa ogromne kokardy jak u lalek w witrynach. Stałam przed lustrem i myślałam: *Gdyby tata mnie teraz zobaczył, na pewno by wrócił. Przecież nikt by nie porzucił takiej ślicznej córeczki?*
Mama trzymała mnie za rękę, w drugiej miała bukiet dla pani nauczycielki. Było mi jednocześnie strasznie i radośnie. Ale wszystko przysłaniała jedna, niemal rozpaczliwa nadzieja: tata przyjdzie. Musi przyjść. Dzisiaj nie może nie przyjść.
– Weronika, czemu się tak rozglądasz? Nie bój się, jestem przy tobie – powiedziała cicho mama.
Ale ja się nie bałam. Szukałam. Szukałam taty w tłumie. Wzrokiem, sercem, oddechem. Wierzyłam, iż jest tu. Tylko go nie widzę. Może on też mnie nie widzi? A przecież stoję w pierwszym rzędzie – na pewno powinien mnie zauważyć!
Gdy apel się skończył i pierwszaki szły do klasy, zacisnęłam zęby, żeby nie płakać. Tak bardzo się starałam – i na nic. A może jednak? Może jednak mnie widział? Tylko nie podszedł?
– Tata czeka na nas w domu? – spytałam mamę w drodze.
– Nie wiem, córeczko… – odpowiedziała z ciężarem w głosie.
Ale ja pobiegłam przed nią. Byłam pewna: jest w domu. Otworzyłam drzwi… i zobaczyłam puste mieszkanie. Wtedy dopiero się rozpłakałam. Naprawdę.
Mama gładziła mnie po włosach, tłumaczyła, iż może taty nie puścili z pracy. Ale sama dawno wiedziała: nie przyjdzie. Nie przyszedł choćby wtedy, gdy poszła do niego, błagając:
– Wojciechu, niczego nie chcę dla siebie. Ale Weronika czeka. Wierzy. Przyjdź chociaż raz. Porozmawiaj z nią.
– Przyjść? – machnął ręką. – Trzeba by z prezentem, z kwiatami… A ja nie mam pieniędzy. Nie oszukuj dziecka.
– Żebyś się udławił tymi pieniędzmi… – wyszeptała mama, wychodząc i zatrzaskując drzwi.
Rosłam. Cicha, posłuszna, pracowita. Bez histerii, bez skarg, bez pytań. Po prostu starałam się – do utraty sił – być dobrą. Uczyłam się na piątki. Nie dlatego, iż pragnęłam sukcesu, ale gdzieś w głębi wierzyłam: *Teraz się dowie, jak dobrze się uczę, i przyjdzie. Uśmiechnie się. Pogłaszcze po głowie. Powie, iż jest ze mnie dumny.*
Ale nie przychodził.
– Mamo, może zaprosimy go na moje urodziny? Nie chcę prezentów. Niech tylko przyjdzie…
Mama milczała. A ja zamykałam się w pokoju i płakałam. Bo wiedziałam: nie przyjdzie.
Skończyłam szkołę złotą medalistką. Studniówka – uroczystość, która powinna być dumą całej rodziny. Suknia uszyta, babcia z dziadkiem przyjechali ze wsi. Ale dwie godziny przed balem usiadłam na ławce pod blokiem, w którym mieszkał tata. Chciałam go zaprosić. Pokazać, jaka jestem teraz. Żeby choć raz powiedział: *Przepraszam, córeczko. Jestem z ciebie dumny.*
Wyszedł z klatki. Torba na ramieniu, wzrok ślizgał się po przechodniach. Obok. choćby mnie nie poznał.
– Tato! – krzyknęłam. – To ja! Weronika!
Obejrzał się. Chwila ciszy.
– Podrosłaś – rzucił zimno.
– Skończyłam szkołę. Z medalem. Idę na studia do Warszawy…
– Nie mam pieniędzy. Nie licz na to.
– Nie przyszłam po pieniądze… Chciałam cię zaprosić na studniówkę…
– A co ja tam będę robił?
Nie słuchałam dalej. Uciekłam. Łzy dusiły. Właśnie wtedy, stojąc samotnie na skrzyżowaniu, zrozumiałam: moje dzieciństwo się skończyło.
Skończyłam studia. Wróciłam do rodzinnego miasta – mama ciężko zachorowała. Znalazłam pracę, poznałam Marcina. Uczciwego, dobrego. Wyszłam za mąż. Urodziłam córkę. Potem drugą. Słowo „tata” wymazałam z serca. Nigdy więcej o nim nie myślałam.
Dziś mam trzydzieści lat. Okrągła data. Sobota. W domu wesoło. Mama bawi się z wnuczkami, Marcin pojechał po swoich rodziców. Ja krzątam się w kuchni, kończąc przygotowania.
Dzwonek do drzwi. Biegnę otworzyć – myślę, iż to teściowie. Ale… w progu stoi on. Tata. Starszy, z siwizną przy skroniach.
– Przyszedłem ci pogratulować. Na wesele mnie nie zaprosiłaś. Żal ci było grosza na stołek dla ojca? Jestem już starszy człowiek. Trzeba pomagać…
– Za późno przyszedłeś, tato. Kiedyś czekałam na ciebie każdego dnia. Modliłam się, żebyś się pojawił. Nie było cię w pierwszej klasie, na studniówce. Nie było cię przy mnie. A teraz ciebie– A teraz ciebie już nie potrzebuję.