Tata, oddaj mieszkanie — swoje już przeżyłeś”. Potem córka powiedziała trzy słowa i trzasnęła drzwiami.

polregion.pl 2 tygodni temu

„Tato, oddaj mieszkanie — ty już swoje przeżyłeś”. Po jego odpowiedzi córka wypowiedziała trzy słowa i zatrzasnęła drzwi.

Jan Kowalski stracił żonę zaledwie pół roku temu. Razem z nią odeszło ostatnie oparcie w życiu. przez cały czas chodził do pracy — nie z konieczności, ale by zachować choć namiastkę sensu. Praca była jego ratunkiem, punktem zaczepienia. W codziennej rutynie znajdował ulgę, choć krótkotrwałą. Wieczorami coraz częściej zostawał na ulicach — po prostu wędrował, nie mając ochoty wracać do pustego, zimnego mieszkania. Dom bez żony stał się głuchą klitką, gdzie echo jego kroków brzmiało straszniej niż cisza.

Dzieci — córka i syn — odwiedzali go rzadko. Coraz rzadziej. A potem prawie przestali. Zdawało się, iż wraz z odejściem matki zniknęło wszystko, co choć trochę łączyło ich rodzinę. Jan bał się samotności, ale jeszcze bardziej — tego, iż dla własnych dzieci stał się tylko bezużytecznym starcem.

Coraz częściej łapał się na tym, iż wśród przechodniów szuka znajomych rysów. Wpatrywał się w twarze, mając nadzieję, iż ktoś się zatrzyma, przywita, przytuli. Ale ludzie mijali go obojętnie. Serce bolało coraz mocniej — jeżeli nie od choroby, to od pustki.

A potem przyszła ona — Kinga, jego córka. Nie przyszła z troską, nie z ciepłem, ale z wyrachowaniem w oczach. Jej wizyty zawsze były krótkie, oschłe, i za każdym razem sprowadzały się do tej samej rozmowy — o mieszkaniu. Tym razem nie owijała w bawełnę.

— Tato, ile można? Mieszkasz w czteropokojowym mieszkaniu, sam! To absurd. Sprzedaj je, kup kawalerkę. Pieniądze z sprzedaży daj mnie — mamy kredyt, dzieci potrzebują pokoju.

Milczał. Dłonie mu drżały. Słowa utknęły w gardle.

— Kinga, przecież wiesz, iż to nasz dom z mamą. Nie mogę tak po prostu… — urwał.

Córka zerwała się z krzesła.

— Ty już swoje przeżyłeś, tato. Pomyśl choć raz o nas — w jej głosie pobrzmiewała irytacja.

— A ty pomyśl, kiedy znów przyjedziesz? — zapytał cicho, niemal szeptem.

Była już przy drzwiach. Obróciła się i rzuciła:

— Po twoim pogrzebie.

Drzwi zatrzasnęły się. Głośny huk rozniósł się po mieszkaniu jak wystrzał. Jan długo siedział w ciszy, nie mogąc się poruszyć. W końcu, zebrawszy siły, wybrał numer syna.

— Krzysztof, porozmawiaj ze mną. Była tu… znowu o mieszkaniu… Nie chcę go sprzedawać — głos mu drżał.

Po drugiej stronie słuchawki rozległo się westchnienie.

— Tato, no czego ty chcesz? Jesteś sam, mieszkanie ogromne. Szczerze? Ja też nie odmówiłbym pomocy. Mam stary samochód, chcę nowy. Sprzedawaj, nie bądź skąpy.

— A ty kiedy przyjedziesz? — zapytał z nadzieją.

— Jak sprzedasz mieszkanie — przyjadę.

Nie słuchał dalej. Po prostu się rozłączył. Zdejmował płaszcz z wieszaka i wyszedł z domu. Ciężar w środku rozpierał mu piersi. Wydawało się, iż powietrze stało się gęste i lepkie. Szedł, nie patrząc przed siebie, aż znalazł pustą ławkę nad stawem. Usiadł. Opuścił głowę. Serce biło wolno, z wysiłkiem. A potem… po prostu przestało.

Jan Kowalski umarł sam. Wśród drzew, pod szarym niebem, z telefonem w kieszeni. Nikt na niego nie czekał. Nie szukał go. Nie kochał. Jego serce nie wytrzymało nie zdrady — obojętności. Nie był potrzebny ani jako człowiek, ani jako ojciec. Tylko jako właściciel mieszkania.

A już następnego dnia w mieszkaniu znowu zatrzasnęły się drzwi. Przyszła Kinga — z kluczami. Z oczami pełnymi nie łez, ale wyrachowania. I Krzysztof — z nowym samochodem na parkingu. W powietrzu unosił się zapach kurzu i samotności. A na stole — stare zdjęcie. Gdzie wszyscy razem. Z mamą. Z tatą. Szczęśliwi. Jeszcze wtedy.

Ale szczęście, jak i miłość, odchodzi. jeżeli mierzy się je metrami i metrażami.

Idź do oryginalnego materiału