Ojciec na godzinę
Krzysztof pierwszy raz zauważył chłopca przy stoisku z pieczywem w małym sklepiku na obrzeżach Poznania. Stał przy półce, nie patrząc na chleby ani bułki, tylko wgapiał się głęboko między regały, jakby czekał, iż wyłoni się stamtąd ktoś ważny. Ktoś, kto dawno nie przychodził. A może choćby nigdy nie istniał. Sam chłopak był chuderlawy, w starzejącej się kurtce puchowej z rozdartym rękawem. Buty za małe, a spod nich wystawały siwe skarpety. Czapka zsunięta na bakier, rękawice rozciągnięte, jakby służyły już niejednemu pokoleniu. Pola rumieńce od mrozu, spierzchnięte usta.
Wzrok miał nie dziecięcy. Nie błagalny, nie proszący. Taki, jakim patrzą dorośli, którzy przeżyli już za dużo – prosty, ciężki, z dorosłą podejrzliwością. Jakby wszystko już dawno zrozumiał i teraz tylko obserwował, bez złudzeń.
Krzysztof wziął kajzerkę i przeszedł obok. Ale po paru krokach jednak się odwrócił. Chłopiec stał nieruchomo, wrośnięty w podłogę, jakby wierzył, iż jeżeli nie odejde, to w końcu ktoś przyjdzie. Coś się zmieni.
Przypominał kogoś. Dopiero później Krzysztof zrozumiał – chłopca z domu dziecka, gdzie kiedyś pomagał jako wolontariusz. Tamten też tak patrzył – jakby dusza patrzyła w ciszy, nie prosząc, nie wierząc.
Po dziesięciu minutach spotkali się przy kasie. Chłopiec stał z dwoma batonikami, bez torby, bez koszyka. Kasjerka coś powiedziała – pewnie brakowało groszy. Chłopiec nie protestował, po cichu odłożył jednego batonika i zapłacił za drugiego. Wszystko – spokojnie, precyzyjnie, dorosłym ruchem. Jakby wiedział, iż nie można mieć wszystkiego naraz. Przywykł wybierać między potrzebnym, a możliwym.
Wtedy Krzysztof podszedł.
— Słuchaj, może kupię ci coś. Chleb, jogurt, mleko? Nie bój się, nic za to nie chcę.
Chłopiec spojrzał prosto, spokojnie. Wzrok dorosłego, zmęczonego obietnicami.
— Po co? — spytał.
Bez cienia nieufności. Po prostu stwierdzenie: nic nie przychodzi za darmo.
Krzysztof się zawahał. Nie dlatego, iż nie znał odpowiedzi. Ale dlatego, iż wiedział – to zbyt skomplikowane.
— Ot, tak. Bo mogę. Bo… kiedyś i mnie ktoś pomógł.
Chłopiec milczał. W końcu skinął głową:
— Dobrze. To może ziemniaki. Ugotowane. I parówkę. Jedną. Bez musztardy. Dla dorosłych smakuje.
Po wyjściu ze sklepu Krzysztof podał mu torbę, starając się, by gest nie wyglądał na wymuszony.
— Gdzie mieszkasz?
— Niedaleko. Tylko teraz nie chcę do domu. Mama śpi. Często jest zmęczona. A ja wolę na ławce. Tam widać ludzi. Tam ciszej.
Usiedli na zimnej ławce przy przystanku. Chłopiec jadł powoli. ObaChłopiec odgryzł kawałek parówki, spojrzał na Krzysztofa i powiedział: „Dziękuję, iż pan jest” – a w jego głosie zadrżało coś, co nie było już zimnem, tylko nadzieją.