**Ojciec na godzinę**
Pierwszy raz zauważyłem chłopca przy stoisku z pieczywem w małym sklepiku na obrzeżach Poznania. Stał przed witryną, nie patrząc na chleby i bułki, ale wgapiony gdzieś w głąb półek, jakby czekał, iż wyłoni się stamtąd ktoś ważny. Ktoś, kto dawno nie przyszedł. A może nigdy nie istniał. Sam był szczupły, w starannie wytartej kurtce puchowej z rozdartym rękawem. Buty za małe, a spod nich wystawały szare skarpety. Czapka zsunięta na bok, rękawice rozciągnięte, jakby nosiło je już kilka pokoleń. Policzki czerwone od mrozu, usta spierzchnięte.
Spojrzenie nie było dziecinne. Nie błagalne, nie proszące. Trudne, nieufne, nie takie, jak u dziecka — jak u dorosłego, który przeżył za dużo. Jakby dawno już wszystko zrozumiał i teraz tylko obserwował, bez zbędnych nadziei.
Wziąłem chleb i minąłem go. Ale po kilku krokach i tak się obejrzałem. Chłopiec ani drgnął. Stał, jakby wrósł w podłogę, jakby wierzył, iż jeżeli nie odejdzie, ktoś w końcu przyjdzie. Coś się zmieni.
Przypominał mi kogoś. Dopiero później uświadomiłem sobie — chłopca z domu dziecka, gdzie kiedyś pomagałem jako wolontariusz. Tamten też patrzył w ten sposób — jakby dusza, która już nie prosi i nie wierzy.
Dziesięć minut później spotkaliśmy się przy kasie. Chłopiec stał z dwoma cukierkami, bez torby, bez koszyka. Ekspedientka coś powiedziała — pewnie, iż nie starczyło mu pieniędzy. Nie protestował, położył jednego cukierka z powrotem i zapłacił za drugiego. Spokojnie, precyzyjnie, ruchem dorosłego człowieka. Jakby wiedział, iż nie można mieć wszystkiego naraz. Przywykł wybierać między potrzebnym a możliwym.
Wtedy postąpiłem naprzód.
— Słuchaj, może kupię ci coś. Chleb, jogurt, mleko? Nie bój się, niczego nie chcę w zamian.
Spojrzał na mnie prosto. Bez nieufności, ale i bez nadziei.
— Po co? — spytał.
Tylko tyle. Nie podejrzliwość, tylko pewność: nic nie przychodzi za darmo.
Zawahałem się. Nie dlatego, iż nie znałem odpowiedzi. Ale dlatego, iż była zbyt skomplikowana.
— Tak po prostu. Bo mogę. Bo… kiedyś i mnie ktoś pomógł.
Milczał. W końcu skinął głową:
— Dobrze. To może ziemniaki. Gotowane. I parówkę. Jedną. Bez musztardy. Dla niej trzeba dorosłego smaku.
Po wyjściu ze sklepu podałem mu torbę, starając się, by gest nie wyglądał na wymuszony.
— Gdzie mieszkasz?
— Niedaleko. Ale teraz nie chcę do domu. Mama śpi. Często jest zmęczona. Lepiej na ławce. Tam widać ludzi. Jest ciszej.
Usiedliśmy na zimnej ławce pod przystankiem. Jadł powoli. Ostrożnie trzymał parówkę w obu dłoniach. Gryzł małe kawałki, dokładnie przeżuwając, jakby nie chciał, by jedzenie skończyło się zbyt szybko. Nie jadł jak dziecko — jak dorosły, który potrafi podziękować w milczeniu.
— Nazywam się Kacper. A pan?
— Jakub.
— A mógłby pan… no, po prostu na godzinę być tatą? Nie na zawsze. Bez obietnic. Tylko posiedzieć, jakby wszystko było w porządku. Jakbym miał kogoś.
Skinąłem. W środku coś się ścisnęło. Nie spodziewałem się tego, ale nie potrafiłbym odmówić.
— Mogę.
— To niech pan powie, żebym założył czapkę. I żebym się uczył. Mama tak robiła. Jak nie spała.
Uśmiechnąłem się, trochę wymuszenie. Potem — już szczerze.
— Kacper, gdzie twoja czapka? Chcesz się przeziębić? I dlaczego kurtka niezapięta? A w szkole jak?
— Matma — trója. Ale zachowanie — piątka. Pomogłem przejść babci przez ulicę. Upuściłem jej torbę, ale wszystko pozbierałem. Powiedziała, iż ważne, żeby się starać.
— Zuch. Ale czapkę — zakładaj. Masz tylko siebie. Musisz o siebie dbać.
Uśmiechnął się. Spokojny. Dojrzały. Dokończył parówkę, wytrząsnął ręce chusteczką i wyrzucił ją do śmietnika. Potem spojrzał na mnie.
— Dziękuję. Pan jest inny. Nie żałuje, nie radzi. Po prostu… jakby wszystko było normalne.
— A jeżeli jutro tu wrócę — przyjdziesz?
— Nie wiem. Może mama będzie miała ciężki dzień. A może tak. Pana zapamiętałem. Pan nie kłamie oczami.
Wstał, pożegnał się, poszedł. Nie obejrzał się. Jak ci, którzy nie mają za sobą pogoni. Szedł lekko, ale z jakimś wewnętrznym spięciem. Jakby całe ciepło trzymał w środku, bojąc się, iż rozwieje się na powietrzu.
Zostałem. Postałem chwilę. Wyrzuciłem kubek po kawie i długo patrzyłem za nim. Chciałem zawołać. Nie odważyłem się.
Następnego dnia przyszedłem. I kolejnego. I tydzień później. choćby gdy sypał śnieg, choćby gdy mróz ściskał. Po prostu przychodziłem. Nie po to, by czekać. Tylko dlatego, iż obiecałem. Choć bez słów.
Kacper nie pojawiał się zawsze. Czasem tak. Czasem nie. Siedziałem na tej samej ławce, udając, iż czytam. Ale za każdym razem, gdy się zjawiał — w tej chudej sylwetce, w powolnym kroku, w znajomym zwyczaju patrzenia w ziemię — coś we mnie puszczało. Jakby odtajało to, co przez lata było zamrożone.
Pewnego dnia Kacper przyszedł z dwoma kubkami herbaty. W zwykłych plastikowych, owiniętych serwetką.
— Dziś pan był tatą. Teraz ja jestem synem. Zgoda?
Skinąłem tylko. Nie znalazłem słów. W gardle miałem gulę.
Czasem wystarczy. Tylko jedna godzina. Żeby uwierzyć, iż i ty komuś jesteś potrzebny. I iż nie wszystko stracone.