Pozostałością po podboju doliny Pisco przez Inków jest stanowisko archeologiczne Tambo Colorado –
czyli inkaskie miasto pełną gębą, dawne centrum administracyjne.
Na dodatek świetnie zachowane, z centralnym placem, świątynią i w
ogóle. Eleganckie miejsce.
Główny plac Tambo Colorado
Zresztą nie było to jedyne miasto inkaskie jakie widziałem – Pisaq, Ollantaytambo, Patallaqta...
Ruiny Pisaq
Zwłaszcza
to ostatnie, Patallaqta, Miasto Schodów, jest ciekawe: zostało
opuszczone wraz z przybyciem Hiszpanów. My je znamy jako Machu Picchu.
Najsłynniejszy landszaft w Peru
Tambo Colorado – czyli Kolorowe Tambo – także nie
zostało zniszczone, i także nazywało się oryginalnie inaczej:
Pukatampu. Co Hiszpanie przetłumaczyli całkiem słusznie jako Tambo
Rojo, Czerwone Tambo. Prawdopodobnie dlatego, iż w oryginale było
niezwykle barwne – i w przeciwieństwie do większości pozostałych
prekolumbijskich zabytków tu te kolory doskonale się zachowały.
Mimo upływu pięciuset lat.
Oryginalne kolory
Dostać się do tych zabytków jest
relatywnie łatwo – trzeba iść do agencji turystycznej w Paracas
i wykupić odpowiednią wycieczkę. Jednak jako, iż większość
odwiedzających przybywa tam oglądać pingwinki okazuje się, że
zebranie grupy chętnej na wyjazd poza wybrzeże już takie proste
nie jest. Natomiast wynajęcie prywatnego auta z kierowcą to pokaźny
wydatek – i to w dolarach. Nie to, żebym pochodził z Poznania
czy tam Krakowa, ale postanowiłem wybrać inną opcję – nie dość,
że tańszą, to jeszcze umożliwiającą wejście w interakcję z
miejscowymi (w zamian za to za grube dukaty biura podróży oferowały
wizytę w bodedze i wytwórni – wszak jesteśmy w dolinie Pisco –
pisco). Wystarczyło tylko trochę się postarać – i zbiorczą
taksówką przejechać te kilkanaście kilometrów z Paracas do
Pisco.
Pingwinki
Stamtąd do Tambo Colorado co prawda nic nie jeździ, ale
jak się złapie collectivo do Huancano, to przecież zawsze można
po drodze wysiąść. Kierowca za 2,50 sola zawiezie – a podróż
odbywa się w miłym towarzystwie mówiących prawdopodobnie w keczua
Indian, przekupek, dzieci wracających ze szkoły i, na przykład,
dwóch drzewek. A co to, drzewa już nie mogą busikami jeździć?
Zwłaszcza pod opieką starego Indianina? A z powrotem? A z
powrotem trzeba będzie stanąć przy drodze i machać. Co wbrew
pozorom nie jest łatwe. Chyba wspominałem, iż busy i autobusy
najczęściej odjeżdżają jak się zapełnią? A skoro jadą pełne,
to zatrzymać się nie bardzo mogą. Uprzedzając fakty – wracając
w końcu złapałem jakąś okazję, ale nie wróciłem prosto do
Pisco – wysiadłem po drodze, niedaleko wioski Humay by tropić
Starożytnych Kosmitów – a stamtąd do miasta jeździło dużo
więcej collectivos. Wróćmy jednak do naszego Tambo
Colorado.
Dolina Pisco
Inkaskie miasto leżało – jakże by inaczej – na
szlaku Qhapac Ñan, Królewskich Dróg. Te arterie komunikacyjne
oplatały całe Tahuantinsuyu, a ich konserwacja była obowiązkiem
miejscowych (czyli coś jak szarwark). Oczywiście, podbici przez
Inków na pewno wcale nie musieli tego robić, ale ewolucja rodzaju
ludzkiego okazała się na tyle nieuprzejma, iż czaszka przez cały czas słabo
wytrzymuje cios choćby nadziewanej obsydianem maczugi. Tak więc w
Peru i okolicznych państwach mamy bardzo dużo różnych rodzajów
dróg, w przeciwieństwie do tych budowanych przez Rzymian. Czasem
drogi te przyjmują ekstremalne formy.
Ekstremalne fragmenty Qhapac Nan
Tu, na pustynnym
przedgórzu Andów oczywiście takich ekstremów nie ma. Jest za to
centralna konstrukcja zwana dziś Pałacem Inków. Faktycznie,
wygląda jak siedziba władcy, choć prawdopodobnie żaden Syn Słońca (jak
nazywano inkaskich królów) tu choćby nie był. Z owego – niech mu
będzie – pałacu roztacza się wspaniały widok na dolinę Pisco
oraz centralny plac miasta, przez który przebiega Qhapac Ñan. Plac,
dodajmy, wielkości boiska piłkarskiego.
Pałac Inki
Archeolodzy twierdzą,
że haratano tu w gałę odbywały się tu targi oraz uroczystości
religijne. Funkcje kultowe spełniać miało niewielkie podwyższenie.
Oczami wyobraźni można zobaczyć jak wchodzi na nie kapłan albo
gubernator, przystrojony w białą bawełnianą szatę i składa
ofiary – tu powinienem dodać, jak to leje się krew jeńców, a
złoty nóż wycina im serca, ale Inkowie nic takiego nie robili. A
przynajmniej nieczęsto.
Kultowa platforma
Obok platformy zlokalizowana jest
niewielka piramida – Inkowie też nie byli entuzjastami tych
konstrukcji – oraz, jak twierdzą archeolodzy, koszary. Może więc
konstrukcja jest solarną świątynią dla wojska? Nie
wiadomo.
Huaca - czyli piramida
Pałac Inki i całe otoczenie centralnego placu
zbudowane jest z adobe. Biała, niewypalana cegła inkaskim
wynalazkiem nie była, ale andyjscy górale stosowali ją namiętnie,
zwłaszcza tu na wybrzeżu, gdzie nie było tylu kamieni. Miejscowi,
przed podbojem, woleli stawiać ściany z talpia, czyli ubitej gliny
– i takie mury, podobne do tych w znanym mi królestwie Huarco,
znaleźć można na obrzeżach Tambo Colorado. Znaczy to, iż miasto
zamieszkiwali też miejscowi, i Inkowie, podobnie jak w Huarco, po
prostu się dobudowali.
Mur z talpii w Huarco - preinkaski
W sposób jednak niezwykle imponujący.
Spacerując po dawnych komnatach Pałacu Inki, wciąż jeszcze
kolorowych (biel, żółć, czerwień, czerń – możliwe, iż to po
prostu najtrwalsze barwniki, niekoniecznie, iż ulubione) niemal dało
się odczuć – jak to napisać – atmosferę minionego czasu?
Wychodząc na centralny plac kątem – bo tylko tak się to robi –
oka dostrzegłem jakiś ruch. Wir powietrza poderwał garść piasku
i chwilę nim zakręcił. Czyżby duch miejsca, jakiś supay, żegnał
się ze mną? Albo dawni mieszkańcy dawali znać, iż jeszcze nie
odeszli i ostrzegali, żeby nie naruszać ich spokoju? A może był
to tylko efekt lejącego się z nieba żaru i zwykły wir
powietrza? Można było się wzdrygnąć – choć ja akurat
niczyjego spokoju naruszać nie zamierzałem. Nie byłem wszak
archeologiem.