Tam, gdzie panuje spokój

twojacena.pl 6 dni temu

Tam, gdzie mieszka cisza

Tej nocy Jadwiga obudziła się o czwartej nad ranem — jakby od szarpnięcia, jakby ktoś wyrwał ją ze snu. W pokoju panowała cisza. Nienaturalna, przerażająco głucha. Nie było słychać szumu na ulicy za oknem, nie bulgotał stary lodówka, nie tupali sąsiedzi z góry, a choćby kot nie domagał się jedzenia ani nie drapał w drzwi. Powietrze w sypialni wydawało się gęste, ciężkie, jakby wszystko wokół zastygło w oczekiwaniu na coś. Wewnątrz niej, głęboko w piersi, podniosła się fala — nie strachu, nie niepokoju… pustki. Takiej, od której w uszach dzwoni, jak po pojedynczym strzale w zamkniętym pomieszczeniu.

Minęło dokładnie czterdzieści dziewięć dni.

Mąż zmarł. Cicho. Po prostu przestał żyć. Serce stanęło na przystanku autobusowym, gdzie czekał na autobus do pracy. Wstał rano, jak zwykle. Zawiązał buty, kichnął, poskarżył się na ciśnienie. Powiedział, iż kupi chleb i coś do herbaty. Nie pamiętała, czy ją pocałował na pożegnanie. A potem — telefon. Z kostnicy. Mężczyzna z obcym głosem: „Przykro nam, ale…”

Jadwiga nigdy nie zrozumiała, co znaczy „nagle”. Bez ostrzeżenia. Bez ostatniej rozmowy, bez czasu w pożegnanie. Bez kłótni, którą można by później wybaczyć. Tylko cisza. Tylko przerażająca kropka w zdaniu, które się nie skończyło.

Pierwsze dni trzymała się. Ludzie przychodzili, przynosili jedzenie, kwiaty, broszury o żałobie. Wszyscy mówili, iż jest silna. A ona kiwała głową. Trzymała się prosto, odpowiadała spokojnie. Aż została sama. Kiedy odeszli ostatni współczujący, kiedy ostygła ostatnia zupa, kiedy nikt już nie dzwonił — przyszła Cisza.

Najpierw wydawała się dzwoniąca, potem — gęsta. Każdy dźwięk w mieszkaniu stał się zbyt głośny: krople w wannie, kliknięcie włącznika, własne kroki. choćby oddech wydawał się obcy. Zaczęła mówić sama do siebie — szeptem, jakby sprawdzając, czy w ogóle istnieje. Czy już tylko jej odbicie w lustrze.

Trzeciego dnia przestawiła naczynia inaczej. Piątego — umyła okna, szepcząc „jak dawniej”. Po tygodniu — odważyła się wyjąć część jego ubrań z szafy. Tylko część. Reszty nie mogła. Zostawiła ulubioną koszulę, w której smażył racuchy w weekendy. Zostawiła wytarte adidasy, które zawsze stawiał w kącie, choć prosiła, by je chował. Brała je w dłonie, przyciskała do twarzy, wdychała zapach. I znów stawiała na miejsce.

Nie płakała. Ani łez, ani szlochu. Jakby ciało jeszcze nie uwierzyło. Jakby żyło, a umysł wciąż czekał: zaraz skrzypną drzwi, kroki w korytarzu — wrócił. Tylko ręce robiły wszystko mechanicznie: prały, prasowały, gotowały, sprawdzały pocztę. I wszystko — w oczekiwaniu. Nie na niego. Na siebie. W nowym dniu. Bez niego.

Sąsiadka, ciocia Halina, przynosiła pierogi. Za każdym razem zadawała to samo pytanie:
— Jak się masz?

A ona nie wiedziała, co odpowiedzieć. Bo „źle” — to za mało, a „w porządku” — kłamstwo. Po prostu była. Żyła bezwładnie. Jak człowiek wyciągnięty z wody: oddycha, ale się nie rusza. Patrzy, ale nie widzi.

Po miesiącu po raz pierwszy wyszła na ulicę. Bez celu. Bez kierunku. Po prostu szła. Jesień już panoszyła się na dobre — mokre liście, wiatr w twarz, kałuże odbijające szare niebo. W tym chaosie ulic i hałasie samochodów poczuła, jak wyostrzają się jej zmysły: zapach mokrej ziemi, kroki przechodniów, chłód metalowej ławki.

Na jednej z ławek w parku siedział chłopiec. Może dziesięcioletni, chudy, w dużym szarym kurtkowisku i plecaku u stóp. Karmił gołębie. Usiadła na sąsiedniej ławce — nieco dalej, nie zbliżała się, ale też się nie chowała. Po kilku minutach chłopiec spojrzał na nią i zapytał:

— U kogoś pani umarło?

Jadwiga zastygła. Słowa utknęły w gardle.
— Dlaczego tak myślisz?

— Ma pani ciche oczy — powiedział po prostu. — Takie mają ci, którzy już nie czekają, ale wciąż pamiętają.

Od tamtego dnia zaczęła przychodzić do parku codziennie. O tej samej porze. Chłopiec miał na imię Tomek. Zawsze był na tym samym miejscu, z tymi samymi gołębiami. Czasem kiwał głową, jak dorosły. Czasem po prostu siedział, szeleszcząc papierkami. Czasem przynosił jej słonecznik. Czasem rysował patykiem na ziemi: statki, domy, ludzi o smutnych oczach.

Nie rozmawiali o tym, co ważne. I to było właśnie najważniejsze. Ich milczenie nie ciążyło, nie przerażało. Było jak schronienie, jak koc — ciepły, rozumiejący, akceptujący. Oboje wiedzieli, iż słowa mogą tylko zaszkodzić. Tam, gdzie boli naprawdę, lepiej milczeć.

Minęły dwa miesiące. Jadwiga pierwszy raz się zaśmiała. Najpierw — nad zdjęciem w internecie. Potem — gdy Tomek udawał profesora, wykładającego o życiu gołębi. Potem — w kuchni, sama ze sobą. Śmiała się, bo mogła. Bo pierwszy raz coś w niej drgnęło.

Ale pewnego dnia Tomka nie było. Ani tego dnia, ani następnego. Czekała. Siedziała na ławce, trzymając w dłoni kamyk, który jej kiedyś podarował — gładki, z cienką białą żyłką. Kamyk „na szczęście”.

Po tygodniu podeszła do niej kobieta.

— Przepraszam, to pewnie pani Jadwiga? Jestem mamą Tomka.

W rękach trzymała kartkę. Zwykłą, dziecięcą. Domek, słońce, gołąb. A w środku, nierównym pismem:

„Nie jest pani samotna. Jest pani cicha. To piękne”.

Jadwiga patrzyła na te słowa i nagle — po raz pierwszy — zapłakała. Bez hamowania. Bez wstydu. Nie łkając, ale równo, jak deszcz spływa po szybie. Jakby pozwoliła sobie żyć. Nie przetrwać. Nie istnieć. Ale żyć.

A następnego ranka znów obudziła się w ciszy. Ten sam pokój. Te same ściany. Te same przerwy między dźwiękami. Ale teraz wiedziała: w tej ciszy nie mieszka pustka. W niej mieszka nadzieja.

Idź do oryginalnego materiału