Tam, gdzie nikt się nie gubi

twojacena.pl 4 tygodni temu

Minęło już dziewięć miesięcy, odkąd Artur zniknął bez śladu. Najpierw Helena Dąbrowska liczyła dni, zaznaczając je w starym kalendarzu na kuchennej ścianie. Potem przeszła na tygodnie. A w końcu przestała całkiem, bo każdy kolejny dzień bez wiadomości bolał jak lodowaty wiatr styczniowej nocy. Wciąż jednak sprawdzała skrzynkę pocztową — o świcie, gdy pierwsze promienie słońca muskały okna, i wieczorem, gdy cień ogarniał jej małe mieszkanie na obrzeżach Poznania. Listonoszka, Krystyna, już choćby na nią nie patrzyła, mijając ją w milczeniu, jakby jej brak słów mógł złagodzić tę pustkę. Ale skrzynka pozostawała niema. Raz za razem.

Artur wyjechał do Anglii cztery lata temu. Na kontrakt. Obiecywał, iż to na chwilę. Że zarobi, urządzi się, pomoże. Wróci. Wyjeżdżał z lekką walizką, uśmiechem i oczami pełnymi marzeń. Pierwsze miesiące pisał często — krótkie wiadomości, telefony wieczorami. Potem rzadziej. Aż w końcu — cisza. Jakby ktoś za tamtą granicą wymazywał jego przeszłość, skreślając z pamięci dom, ulicę, matkę.

Helena chwytała się wymówek jak tonący brzytwy. Jest zajęty. Uczy się języka. Buduje nowe życie. Powtarzała to, stojąc przy kuchni, by nie krzyknąć z bólu, by zagłuszyć strach, iż syn przepadł na zawsze. W pamięci migały jego dziecięce kroki w korytarzu, jego śmiech, gdy wpadał do domu ubłocony po kolana, wołając: „Mamo, patrz, co znalazłem!” Teraz otaczała ją cisza — ciężka jak śnieg, który zasypywał ich miasto.

Wymówki się skończyły. Została tylko przepaść. Zimna, nieprzenikniona, rosła między nimi z każdym dniem jak lodowy mur, odcinający przeszłość od teraźniejszości.

W ich miasteczku takich matek nie brakowało. Kobiety, których dzieci wyjechały, zostawiając za sobą puste skrzynki i niedopowiedziane słowa. Rozpoznawały się po spojrzeniu — żywym, ale przytłoczonym tęsknotą. Sąsiadka Bronisława szeptała: „Dobrze, iż żyje. Bierz, co dają, Helu.” Helena kiwała głową, ale w środku zalewała ją fala winy. Nie wystarczało jej wiedzieć, iż żyje. Chciała usłyszeć jego głos, jego „Mamo, co słychać?” — nie dla pieniędzy czy prezentów, ale po to, by serce znów biło równo.

Żyła skromnie. Działka za domem, kot Puszek, stary telewizor, z którego leciały wieczne melodramaty. W piątki — sprzątanie, w soboty — targ, gdzie handlarze witali ją jak starą znajomą, a sprzedawczyni warzyw pytała: „Znów bez torby, pani Heleno?” Dziergała. Najpierw rękawice dla Artura, pamiętając jego szerokie dłonie. Potem — ot, tak, chowając je do szuflady, jakby ktoś mógł jeszcze po nie przyjść. Szyła poduszki dla schroniska. Byle tylko ręce nie drżały z pustki. Byle dzień nie stał się bezdenną jamą.

Pewnego mroźnego listopadowego dnia zadzwonił dzwonek do drzwi. Helena pomyślała, iż to sąsiadka — po mąkę albo zapałki. Albo kurier pomylił adres. Otworzyła — i zamarła, jakby świat stanął w miejscu. W progu stał chłopiec, może dwunastoletni, w wytartej kurtce i z małym plecaczkiem. Oczy — szare, uważne, z iskrą, jakby już wiedział, iż życie może rzucić mu pod nogi wszystko.

— Pani Helena Dąbrowska? — zapytał cicho, głos mu drżał, może z zimna, może z emocji.

— Tak… — wyszeptała, czując, jak serce ściska się od dziwnego przeczucia.

— Jestem Filip. Mama powiedziała, iż mogę u pani zostać. Że u babci zawsze jest bezpiecznie.

Świat zachwiał się jak stary most na wietrze. Helena nie od razu pojęła, co się dzieje. Zauważyła tylko, iż chłopcu policzki zaczerwieniły się od mrozu i iż nerwowo gniecie rękaw. A potem — jego oczy. Identyczne jak u Artura w dzieciństwie. Ten sam twardy wzrok, ta sama cicha determinacja.

— Głodny jesteś? — spytała, łapiąc się słów, by nie stracić równowagi.

— Mogę herbatę? Z miodem, jeżeli jest — odparł, lekko się uśmiechając.

Wszedł, postawił plecak przy drzwiach i usiadł przy stole. Spokojnie, jakby bywał tu tysiąc razy. Zdjął buty, starannie złożył szalik, wygładził rękawiczki. Helena zauważyła, jak wytarty ma sweter, jak sznurówki ledwo trzymają się w supełkach.

Telefon zadrżał. Artur. Pierwszy raz od roku.

— Mamo, wybacz, wyszło jak wyszło. Tutaj… skomplikowane. Oddzwonię, dobra?

Rozłączył się, nie dając jej odpowiedzieć. Stała, patrząc na Filipa, który już głaskał Puszka, ostrożnie, jakby bał się go spłoszyć.

— Mogę go nakarmić? — spytał, wpatrując się w kota. — Umiem. U nas w domu był kot.

— Nazywa się Puszek — odparła, wciąż nie wierząc, iż to nie sen.

— To może mu poczytam? Zawsze czytam przed snem. Mama mówiła, iż wtedy sny są dobre.

Najpierw był jak cień. Jadł bez hałasu, sam sprzątał, spał, kurczowo trzymając się kołdry, z włączoną lampką, jakby ciemność mogła go porwać. Pisał w zeszycie, rysował ołówkiem, pytał o pozwolenie na wszystko — czy może wziąć chleb, zapalić światło, wyjść na podwórko. Jakby bał się być ciężarem. Ale potem zaczął się uśmiechać. Prosić o dokładkę. Przynosić z spacerów kamyki, szyszki, opowieści o psach sąsiadów. A raz przytargał rannego wróbla, owiniętego w chustkę, i karmił go okruchami.

Helena bała się przyzwyczaić. Co noc powtarzała: „Wkrótce wyjedzie”. Ale każdego ranka łapała się na tym, iż czeka na jego kroki, pytania, śmiech. Aż w końcu się poddała. Stał się jej porankiem, wieczorem, sensem — jak ciepłe światło w oknie.

Filip mieszkał u niej trzy miesiące. Artur zadzwonił dwa razy. Krótko, sucho. O pracy, problemach, iż „trudno teraz gadać”. Ani słowa o synu. Ani słowa o niej. Tylko: „Mamo, nie pytaj”.

Nie pytała. Choć pytania paliły jak żar. Milczała. Dla Filipa. Dla domu, który ożyMinęła zima, ale Filip wciąż przysyłał listy, a w każdym z nich był kawałek świata, który teraz stał się też jej światem.

Idź do oryginalnego materiału