Tam, gdzie kiedyś było dom.

polregion.pl 5 dni temu

Gdzie kiedyś był dom

Kiedy Alicja postawiła stopę na ziemi rodzinnej wsi po dwudziestu latach, pierwszą osobą, którą zobaczyła, był stary Wojtek – niegdyś listonosz, teraz po prostu starzec z mglistym wzrokiem. Siedział przy częściowo zapadniętym sklepie na tej samej ławce, gdzie kiedyś wieczorami tętniło życie: mężczyźni kłócili się przy butelce, chłopaki grali w piłkę, a kobiety przynosiły plotki zamiast wieści. Na jego kolanach leżała reklamówka z urwanym uchwytem – chleb, słoik kiszonych ogórków i wytarta gazeta. Wojtek strząsał łuskę z pestek i spluwał je pod stopy, mrużąc oczy w bladym wiosennym słońcu, jakby dziwił się, iż wciąż świeci w tym zapomnianym zakątku, o którym dawno zapomnieli wszyscy – choćby Bóg.

Spojrzał na Alicję uważnie. Nie zdziwiony, nie uradowany – jakby patrzył przez nią, do tamtych dni, gdy wyjeżdżała, młoda i rozgniewana.

— Alicja?.. — mruknął. — To jednak żyjesz?

— A myślałeś, iż nie? — uśmiechnęła się lekko.

— No, tu już uznaliśmy: albo gdzieś w Warszawie, albo za Niemca wyszła, albo, przepraszam za wyrażenie, pod ziemię poszła…

Nie odpowiedziała. Tylko skinęła głową. Tak, żyje. Ale już nie ta sama.

Za nią stał ten sam dom. Krzywy, szary, z pękniętymi ścianami, spróchniałym gankiem, schodkami, na których kiedyś witała ją matka po pracy, a potem – tylko milczała. Dom wydawał się mniejszy niż w jej wspomnieniach. Zmęczony. Przygarbiony. Jak starzec, którego nikt nie odwiedza. Czekał – nie na przebaczenie, nie na powrót – ale na koniec. Cichy, niezauważony, jak całe jego istnienie przez ostatnie lata.

Tamtego dnia obeszła go wokoło. Ani kroku do środka. Ani dotknięcia. Patrzyła jak na zabliźnioną, ale swędzącą ranę. Wszystko w niej było napięte jak nitka, gotowa pęknąć. Wystarczyłoby przekręcić klamkę – a wszystko, co w niej powstrzymywała, mogłoby runąć.

Wyjechała jako dziewiętnastolatka. Po tym, jak matka umarła, a ojciec zaczął pić tak, iż rankami nie pamiętał, kim jest. Nazywał ją obcymi imionami. Mówił do niej, jakby nie była córką, a widmem z dawnych snów. Dom stał się nie do zniesienia. Jak płaszcz o kilka rozmiarów za mały – i wyrzucić szkoda, i nosić nie sposób. Kłótnie były codziennością. O drobiazgi, o milczenie, o byle co. Ona krzyczała, on rzucał kubkami w ścianę. Ostatnie, co jej powiedział: „Nie potrzebuję cię. Zniknij”. I zniknęła. Poszła do miasta. Potem – dalej. Najpierw na peryferie, potem do Warszawy, potem po prostu – z dala od przeszłości.

Pracowała, gdzie się dało: jako kelnerka, ekspedientka, składaczka tekstów, myła schody, mieszkała w pokojach cudzymi zapachami. Szyła, pisała wiersze – aż słowa przestały ją ratować. Życie płynęło jak woda w starej rurze – zardzewiała, hałaśliwa, czasem z pleśnią. Ale płynęła. I Alicja szła razem z nią.

Nikomu nie pisała. Nie dzwoniła. Nie wiedziała, czy ojciec żyje. Aż pewnego dnia zadzwonił telefon: mężczyzna z urzędu gminy powiadomił, iż zmarł. Tydzień temu. Sam. Bez świadków. Sąsiedzi zauważyli, gdy zapach stał się nie do zniesienia. Pochowano go na koszt gminy. Został dom.

I przyjechała. Nie rozumiejąc – po co. Sprawdzić? Wybaczyć? Zamknąć rozdział? A może tylko upewnić się, iż naprawdę odszedł.

Trzeciego dnia weszła do domu. Z trudem otworzyła drzwi, wdychając zapach – stęchły, tytoniowy, przesycony czasem. Wszystko było na swoim miejscu. Stół, gdzie kiedyś kręcono maszynkę do mięsa. Fotel, w którym siedział. Gazeta na parapecie. Kubek z napisem „Najlepszy Tata” – absurdalny, gorzki, niemal szyderstwo. Dom milczał, ale ściany zdawały się szeptać: pamiętasz?

Stała w środku tej ciszy i nie wiedziała, po co tu jest. By wybaczyć? By się upewnić? Czy by postawić kropkę?

Tydzień sprzątała dom. Malowała krzywy płot, łatała dach, szorowała stare okna, aż skrzypiały. Nie dlatego, iż chciała zostać. Ale dlatego, iż ktoś musiał przypomnieć temu domowi, iż wciąż żyje.

Dziewiątego dnia wyjechała. Bez rzeczy, bez pamiątek. Tylko ze zdjęciem, na którym miała może osiem lat, matka jeszcze młoda, a ojciec się uśmiecha. Albo udawał. Ale byli tam – razem. Schowała fotografię do portfela. Nie po to, by tęsknić. By nie zapomnieć.

Dom pozostał. Zmęczony, odrapany. Ale nie pusty. Przechowywał kroki, głosy, kłótnie, radość, zapach konfitur, cienie nocy i głosów, których już nie ma. Czasem ból nie odchodzi. Ale uczysz się z nim żyć.

Czasem dom przestaje być raną. Staje się ziemią. Tą samą, na której kiedyś uczyłaś się chodzić. I upadać. I wstawać.

I to już wystarczy, by zacząć żyć na nowo. Nie od zera. Ale od tego, co zostało. I stało się twoje. Na zawsze.

Idź do oryginalnego materiału