Tam, gdzie kiedyś był dom

twojacena.pl 5 dni temu

**Gdzie kiedyś był dom**

Gdy Helena postawiła stopę w rodzinnej wsi po dwudziestu latach, pierwszą osobą, którą zobaczyła, był stary Henryk — niegdyś listonosz, teraz po prostu starzec z zamglonym spojrzeniem. Siedział pod rozsypującym się sklepem na tej samej ławce, gdzie dawniej wieczorami tętniło życie: chłopy kłóciły się przy butelce, dzieciaki ganiały za piłką, a baby przynosiły plotki zamiast wieści. Na jego kolanach leżała reklamówka z urwaną rączką — chleb, słoik kiszonych ogórków i starta gazeta. Henryk chrupał pestki i spluwał łuskami pod nogi, mrużąc oczy w bladym wiosennym słońcu, jakby dziwił się, iż jeszcze świeci w tym zapomnianym zakątku, o którym już dawno zapomnieli wszyscy — choćby Bóg.

Spójrzał na Helenę uważnie. Nie zdziwiony, nie uradowany — jakby patrzył przez nią, w tamte dni, gdy wyjeżdżała, młoda i rozgoryczona.

— Helena?.. — mruknął. — Więc jednak żyjesz?

— A myślałeś, iż nie? — uśmiechnęła się słabo.

— Ano już tu uznaliśmy: albo w Warszawie gdzie, albo za Niemca zamężna, albo, broń Boże, w ziemi leżysz…

Nie odpowiedziała. Tylko skinęła głową. Tak, żyje. Ale już nie ta sama.

Za nią stał ten właśnie dom. Krzywy, szary, z popękanymi ścianami, spróchniałą werandą, gankiem, na którym kiedyś matka witała ją po pracy, a potem — po prostu milczała. Dom wydawał się mniejszy niż w pamięci. Zmęczony. Przygarbiony. Jak starzec, którego nikt nie odwiedza. Czekał — nie na przebaczenie, nie na powrót — ale na koniec. Cichy, niezauważony, jak całe jego istnienie w ostatnich latach.

Tamtego dnia Helena obeszła go wkoło. Ani kroku do środka. Ani dotknięcia. Patrzyła jak na zabliźnioną, ale swędzącą ranę. Wszystko w niej było napięte jak nitka, gotowa pęknąć. Wystarczyło przekręcić klamkę — i wszystko, co trzymała w środku, mogło się rozpaść.

Wyjechała mając dziewiętnaście lat. Po tym, jak matka umarła, a ojciec zaczął pić tak, iż rano nie pamiętał, kim była. Nazywał ją obcymi imionami. Mówił do niej, jakby była nie córką, ale widmem z dawnych snów. Dom stał się nie do zniesienia. Jak płaszcz o kilka rozmiarów za mały — i wyrzucić szkoda, i nosić nie sposób. Kłótnie były codziennością. O drobiazgi, o milczenie, o każdy głupi powód. Krzyczała, on rzucał kubkami w ścianę. Ostatnie, co do niej powiedział: „Nie jesteś mi potrzebna. Zniknij.” No i zniknęła. Poszła do miasta. Potem — dalej. Najpierw na peryferia, potem do Wrocławia, w końcu po prostu — precz od przeszłości.

Pracowała, gdzie się dało: jako kelnerka, ekspedientka, maszynistka, myła klatki schodowe, mieszkała w pokojach z obcymi zapachami. Szyła, pisała wiersze — aż słowa przestały ją ratować. Życie płynęło jak woda w starej rurze — zardzewiała, hałaśliwa, czasem z pleśnią. Ale płynęło. I Helena płynęła razem z nim.

Do nikogo nie pisała. Nie dzwoniła. Nie wiedziała, czy ojciec żyje. Aż pewnego dnia zadzwonił telefon: mężczyzna z urzędu gminy powiedział, iż zmarł. Tydzień temu. Sam. Bez świadków. Sąsiedzi zauważyli, gdy zapach stał się nie do wytrzymania. Pochowali go na koszt gminy. Został dom.

I przyjechała. Nie rozumiejąc — po co. Sprawdzić? Przebaczyć? Zamknąć gestalt? A może tylko upewnić się, iż naprawdę odszedł.

Trzeciego dnia weszła do domu. Z trudem otworzyła drzwi, wciągnęła zapach — stęchły, tytoniowy, przesiąknięty czasem. Wszystko było na miejscu. Stół, gdzie niegdyś kręcono maszynkę do mięsa. Fotel, w którym siedział. Gazeta na parapecie. Kubek z napisem „Najlepszy Tata” — absurdalny, gorzki, prawie szyderczy. Dom milczał, ale ściany zdawały się szeptać: *pamiętasz?*

Stała w środku tej ciszy i nie wiedziała, po co tu jest. By przebaczyć? By się upewnić? Czy by postawić kropkę?

Tydzień sprzątała dom. Malowała pochylony płot, łatała dach, szorowała szyby do skrzypienia. Nie dlatego, iż chciała zostać. Dlatego, iż ktoś musiał przypomnieć temu domowi, iż jeszcze żyje.

Dziewiątego dnia wyjechała. Bez rzeczy, bez pamiątek. Tylko fotografia, gdzie miała jakieś osiem lat, matka jeszcze młoda, a ojciec się uśmiecha. Albo udawał. Ale byli tam — razem. Wsunęła zdjęcie do portfela. Nie po to, by tęsknić. By nie zapomnieć.

Dom został. Zmęczony, oberwany. Ale nie pusty. Przechowywał kroki, głosy, kłótnie, radość, zapach konfitur, cienie nocy i głosów, których już nie ma. Czasem ból nie odchodzi. Ale uczysz się z nim żyć.

Czasem dom przestaje być raną. Staje się ziemią. Tą samą, na której uczyłaś się chodzić. I upadać. I wstawać.

I to już wystarczy, by zacząć żyć od nowa. Nie od zera. Od tego, co zostało. I stało się twoje. Na zawsze.

Idź do oryginalnego materiału