Niedokończony sen uleciał gwałtownie jak urodzinowy balonik. Chciałam przytrzymać go jeszcze przez chwilę, ale w jasności dnia trudno było się do niego dostać. Nakryłam twarz podniesionym z podłogi swetrem. W ciemności i cieple wspomnienie snu wyrastało powoli jak drożdżowe ciasto. Wiem, iż pod powiekami uwięziłam znajome postaci i zdarzenia, ale nie potrafiłam ich nazwać, ani odczytać. Całe znaczenie nocy wymykało się jak obraz z wyciągniętej na światło kliszy. Kolejny dzień zaczął się od niedosytu.

Aktualności „Pisma”
W każdy piątek polecimy Ci jeden tekst, który warto przeczytać w weekend.
Leży?
Na szczęście wciąż leżało. Na szafce nocnej nieco wymięty skrawek papieru dociskała szklanka. Mój dowód, mój bilet kochany. Nie chciałam go nikomu oddać w obawie, iż przepadnie. Nie dam, bo jeszcze mi zabiorą i anulują. Taka niewielka karteluszka, a ile nadziei się z nią wiązało. Wygładziłam brzegiem dłoni świstek papieru, jeszcze raz prześledziłam wzrokiem, wreszcie delikatnie odłożyłam na miejsce i wstałam.
W ciemnej strefie między podłogą a łóżkiem brodziłam ręką w poszukiwaniu walizki, ale palce rozbijały się tylko na konturach wzburzonych i przetarganych śmieci. W ogryzkach sczerstwiałych i nadpsutych drożdżówek utkwiłam wzrok. Rozważałam. Po chwili ocknęłam się i wróciłam do szukania ręką na oślep. Wygrzebałam walizkę i zaczęłam się pakować. Rozpłaszczony oddziaływaniem grawitacji w czasie welurowy pies z zepsutą piszczałką leżał na parapecie i zaczepiał mnie wzrokiem. Brać? Nie, lepiej nie. Co się będę wygłupiać. Nie jestem przecież dzieckiem.
– Halo! – głos mamy zza drzwi gwałtownie uciął moje rozważania.
– Nie teraz, mamo.
– No ale wstałaś już? Jesteś zapakowana?
Dlaczego po prostu nie wejdzie i nie sprawdzi? Nie wejdzie. Boi się. Bała się, bo nie rozumiała, co się działo.Circumire. choćby nie zbliży się do górki. To wszystko zaskoczyło ją jak sytuacja sprzed roku, kiedy tata zapraszającym gestem pokazał jej zawartość mojej szafy. Początkowo nic nie powiedziała. Opierając się o ścianę, zasłoniła dłonią usta. Ojciec, który znał się na elektronice i komputerach, był specem w dziedzinie mechaniki samochodowej, stolarki i technologii drewna, miał bogate doświadczenie w ogrodnictwie i ślusarstwie, powiedział, iż nie wie, na co adekwatnie patrzą. Potem moja wyobraźnia zamazuje obraz i wygłusza ich wypowiedzi. Nie potrafię i nie chcę uzmysłowić sobie, jak to dokładnie wyglądało. prawdopodobnie zrodziły się tam wtedy pomysły, by oblać wszystko benzyną i rzucić na ten stos pochodnię. Albo może grube gumowe rękawice, wiadro detergentów i dużo plastikowych worków. Nie, to też nie.
Mama słusznie przypuszczała, iż zawartość szafy będzie się odnawiać jak odrąbany ogon jaszczurki, ale stojąc tam, nie potrafiła znaleźć wystarczająco dobrego rozwiązania zastanej sytuacji. Jedyne, co można zrobić, to o tym zapomnieć. I zapomniała. A zawartość mojej szafy zniknęła z jej głowy jak myśl o głodujących dzieciach w Afryce.
A teraz wychodzę na korytarz z walizką. W spoconej dłoni, w kieszeni swetra, trzymam wymięte skierowanie do szpitala psychiatrycznego jak glejt, list żelazny, który ma mnie uchronić. Przed czym dokładnie, nie wiem. Świat pierwszych i szczęśliwych lat wypełnia moją drugą kieszeń – są tam pospiesznie zgarnięte dziecięce totemy i zdjęcie z rodzinnego domu.
Świat pierwszych i szczęśliwych lat wypełnia moją drugą kieszeń – są tam pospiesznie zgarnięte dziecięce totemy i zdjęcie z rodzinnego domu.
W przedpokoju tata grzeje klamkę niecierpliwą dłonią, drugą więzi w kieszeni kurtki, skąd słychać pobrzękiwanie kluczy. Kot z zaangażowaniem wylizuje sobie odbyt. Mama ubiera się przy lustrze i czyści z pyłków czarne wełniane palto. Nie spieszy się, o nie. Pyłki są galaktyką setek milionów kocich włosków, paproszków i drobinek, których choćby częściowa redukcja zajęłaby wiele godzin. Cierpliwie i sumiennie chwyta opuszkami palców jeden po drugim i chowa w białej muszli drugiej dłoni.
Mogliśmy, przyznaję po czasie, z konstelacji i wzajemnego położenia drobinek, z ich nietypowego układu na maminym płaszczu, odczytać zarys najbliższej przyszłości i jej wszystkie gwałtowne tąpnięcia, by móc adekwatnie ocenić zagrożenie, które tamta chwila ze sobą niosła. Ale my najwyraźniej lubiliśmy ryzyko i emocje wysokie jak górne rejestry głosu Violetty Villas, bo gdy los zamyka nas w ciasnym przedpokoju z trzymanym na smyczy żalem, z ujadającymi pretensjami do życia, żadne z nas nie interweniuje.
Zaczyna niepozornie ojciec, reprymendą o ubiór, bo mój sweter według niego to stanowczo za mało. Na dworze jest ciepło, odpowiadam i choć wiem, iż zostanie uznane to za pyskowanie, to jednak podejmuję ryzyko i dodaję, iż kurtki nie chcę. Cztery miesiące, grzmi tata, cztery będziesz siedzieć w szpitalu, a gdy wyjdziesz, zrobi się już zimno. Liczę gwałtownie na palcach, fakt, ozdrowienie wypadnie na styczeń i już chcę skapitulować i sięgam po kapotę, gdy niespodziewanie włącza się mama i przemawia do mnie tak jak lubiła najbardziej, przemawia z dystansu pierwszej osoby liczby pojedynczej do tej trzeciej: o ile ją wypuszczą, Bogdan, o ile ją wypuszczą, nie zapominaj o tym, iż nasza córka chce zostać wariatką.
Kot odrywa język od krocza i zastyga w pozycji rosyjskiej gimnastyczki. Ja też nieruchomieję, ale w niespodziewanym przypływie dojrzałości, przypominam o upływającym czasie, na co mama niechętnie wypuszcza z dłoni szczyptę zebranych paproszków, a robi to, podsuwając swoją garść na wysokość moich oczu, patrzy w nie prowokująco, patrzy z miną: zobacz, no zobacz, co twoja pycha zrobiła z moimi paproszkami. Następnie paproszki lecą w dół, w stronę podłogi i nie musimy wcale widzieć tego w zwolnionym tempie – …