Ustalmy fakt: teraz leży Holy Island, czyli „Święta Wyspa“ (wymowa plus minus HOŁ-li AJ-lend) na terenie Anglii. Ale kiedyś należała do Szkocji. Czy te zmiany dla turystów obcokrajowców są teraz ważne? Nie. Ale one są bardzo istotne dla mieszkańców wyspy, na której mieszkają Anglicy, Szkoci oraz Walijczycy.
Czy winny temu galimatiasowi jest rzymski cesarz Hadrian? Po części tak, gdyż kazał tu wybudować mur w II w. n. e., wyznaczający do dziś częściowo granicę między Anglią a Szkocją. W tytule uszanowałem historię.
Zatem wyspa przechodziła z rąk angielskich do szkockich i odwrotnie. Odbywało się to nie przy dyplomatycznych stołach, kulturalnych dyskusjach, ściskaniem dłoni czy pozowaniem do kamer w błysku fleszy, ale w szczęku oręża, na polach zasłanych trupami i rannymi. Pokłute dzidami konie konały, żołnierze jednej armii dobijali sztyletami wrogów, aby spokojnie zedrzeć z nich cenne ubrania, mundury oraz buty, gdyż mogły się przecież jeszcze przydać.
Tych niebywale brutalnych wojen nie czuje turysta, który wjechawszy samochodem na tę wyspę i ciesząc się, iż znalazł wolne miejsce na parkowanie, zaczyna ją zwiedzać. Jest tu spokojnie, cicho, wręcz dominuje nuda wokół. Plus minus pół miliona turystów każdego roku przybywa na Świętą Wyspę i ma jeden tylko problem: nie zapomnieć momentu przypływu i odpływu danego konkretnego dnia. Bowiem droga od kontynentu na wyspę jest przy przypływie zalewana na kilka stóp morską wodą i przejazd autem jest niemożliwy. A innych środków lokomocji tu nie ma! Widziałem nieliczne dziwaczne warianty: niewielu rowerzystów oraz motocyklistów. Morski biorytm jest przez cały czas aktualny. Nie zmienił się.
Przypomniał mi się słynny wiersz o żonkilach. O ich tłumie, wielkiej ilości wiosną mówi poeta William Wordsworth, zmarły w 1850 roku. A ja zobaczyłem nie kwiatowe dywany, ale tłum turystów, niekonwencjonalnie kojarząc ich z kwiatami. O lawinie żonkili pisze W.W. tak na początku poemaciku:
„I wandered lonely as a cloud / That floats on high o’ver vales and hills, / When all at once I saw a crowd …
A zatem: „Samotnie wędrowałem jak chmura / Płynąca wysoko ponad wzgórzem a doliną, / Gdym nagle ujrzał tłum…
□ □ □ □
Od wiecznie przeładowanego parkingu do jedynej wioski wiedzie prosta droga, uklepana, tak jak inne ścieżki. Niedaleko, więc pieszo. Tu mieszka 160 stałych tubylców. Na 4 km²! Tyle powierzchni ma ta dialektyczna „wyspa/nie-wyspa” – z powodu odpływów. Łatwo obliczyć gęstość zaludnienia. W wioseczce przygotowano świetnie urządzone dydaktycznie muzeum. Jest niewielkie, pasując zatem harmonijnie do małej wysepki. Świetny wybór informacji, podręczników i książek. Trochę wzbogacony wiadomościami muzealnymi o wyspie, myśląc o Anglikach, Szkotach, Normanach oraz Wikingach, opuszczam miłe muzeum i wchodzę do raju optycznego, przeciskając się przez tłum z całego świata.
Bowiem za płotem muzeum wchodzi tłum na teren malowniczych ruin. O Boże, tylko ruiny? Niestety, tylko ruiny – od 1541 roku. Ale jakie! Są niebywale widowiskowe, drapieżne nieregularnymi kantami, piękne swą gracją architektury. U każdego turysty w głowie zaczyna się proces rekonstrukcji całej budowli. Stoję na soczystej trawie, na której wyrósł kiedyś klasztor benedyktynów. Mnisi przyszli z północy. Byli Szkotami. Postarali się o opactwo w 635 roku na tej zupełnie płaskiej ziemi, między niebem a Morzem Północnym. Wiara budowała potężne ściany.
Ta wyspa emanuje teologią. Królowie tego regionu (Northumbria) już w 547 roku wybrali ten kawałeczek na swą stolicę. Mieli nosa. Dlatego, iż przez „pół czasu” jest broniona przez słoną wodę morską? Dlatego ta wyspa już dawien dawna jest „świętą”. Wspomniani królowie nazwali ją dumnie „Cradle of Christianity”, a zatem „Kolebką chrześcijaństwa”.
Stoję przed ruinami klasztoru, podziwiając proporcje kolumn, naw, architrawów, absydy głównej. Krążę między niegdysiejszymi dziełami sztuki, może wyblakłymi do cna polichromiami? Czy pod przystrzyżoną trawą są płyty posadzkowe, groby mnichów? Dotykam kamieni poukładanych w kształtne kolumny. Czuć silny negatywny wpływ wiatru od morza. Sięgam ręką delikatnie. Niektóre miększe kawałki są wyżłobione, dziurawe, wypłowiałe. Lekko obsypuje się z nich piasek, który jeszcze za życia św. Cuthberta był kamieniem…
To jest bowiem miejsce kultu św. Cuthberta, o którym nie miałem pojęcia przed przybyciem na Holy Island. On tu umarł w 687 roku. Wówczas był bardzo znany, czynił cuda. Uzdrowił sobie sparaliżowane udo za poradą anioła – ten ukazał mu się w ekstatycznej modlitwie. Chronił ptactwo – do dziś w wykoncypowanym przez niego parku naturalnym na rozlewiskach morskich istnieje 300 rodzajów ptaków. Tu był raj metafizyczny dla mnichów, teraz to raj lornetkowy dla ornitologów. Losy zwłok Cuthberta to seria ekshumacji. Rok 699 – tutaj. W protokole podkreślono brak procesów gnilnych. A zatem był świętym. 995 – przenosiny do katedry w Durham – miejsce w sławnej urodą katedrze. Też stwierdzono, iż zwłoki św. Cuthberta nie były zepsute. 1540 – król Henryk VIII wywłaszczył katedrę/klasztor w Durham na angielskim „kontynencie”. Znowu otworzono trumnę ze św. Cuthbertem. I znowu cud! Nie ma rozkładu ciała. Włożono jego cielesne szczątki do trumny pod prostokątną marmurową płytą. Stałem parę dni temu pochylony, medytując za głównym ołtarzem w ambicie katedry w Durham nad jego uduchowionym życiem, obserwując mały płomyk świeczki. Jedyna ozdoba wielkiej kamiennej płyty. To w innej perle turystyki – Durham.
Wracam na Świętą Wyspę.
□ □ □ □
Zaczynam iść na Holy Island udeptaną ścieżką wzdłuż długiego płotu, wśród mizernych krzaczków i zwiędłych traw „Świętej Wyspy”, kiedy kończy się parę krótkich uliczek we wsi. Przede mną i za mną grupki turystów. Oddalam się od ruin, dzieła nieznanych nam architektów. Po co idę w konkretnym kierunku? Na horyzoncie, wśród absolutnie płaskiego terenu wyspy, widać jedyne wzniesienie. Silny kontrast dla oczu. Co to za wzgórze? Trzeba iść do tej górki może 1,5 km. A na jej stromym, skalistym wzgórzu stoi zamek. Jedyne pionowe oparcie wzrokowe tutaj wobec zupełnej płaskości terenu. Zamek Lindisfarne przerywa zdecydowanie rozległy poziom nadmorskiego krajobrazu. Ten mały bastion tak samotniczo wystaje tutaj nagle na skale, jak daleko stąd – toutes proportions gardées – brytyjska skała Gibraltaru góruje nad hiszpańskim terytorium.
Zamek przy plaży nosi egzotyczną nazwę Lindisfarne, co adekwatnie jest także drugim mianem tej wyciszonej wyspy. Został wybudowany solidny zamek za czasów króla Henryka VIII jako bastion przeciw Szkotom w XVI w.
Apodyktyczny twórca anglikanizmu, król Henryk VIII, powtarzał jedynie strategię swego poprzednika sprzed wieków. Mam na myśli króla Edwarda I., który tak konsekwetnie walczył w XIII w. przeciw Szkotom, iż go w historiografii nazwano wtedy po łacinie „Malleus Scotorum”, czyli „Młot przeciw Szkotom”. Zbliżam się zatem systematycznie, krok po kroku, do zamku z XVI w. Jest sucho. Jeszcze nie rozpoczęła się faza przypływu. Wszyscy turyści swymi sportowymi butami na ścieżce wzbudzają małe obłoczki kurzu. Dobrze, iż nie wyasfaltowano tego traktu między prymitywnym płotem a morzem.
Wreszcie dochodzę do zamku Lindisfarne wraz z grupkami turystów. Słońce oświetla kamienne schody wiodące do zamku od wschodu. Intensywne słońce ogrzewa wysoki próg, zimne skały oraz ściany zamku i trochę ciemnawe komnaty, wewnętrzne schody, piętra, kryjówki, tarasy, spiżarnie, piwnice. To co oglądam jest indywidualną przeróbką bardzo dobrego architekta o nazwisku Edwin Luteyns. Przerobił ten zamek wedle swego gustu w 1903, wcale się nikomu nie musząc tłumaczyć „dlaczego przerabiam średniowieczne mury tak a nie inaczej?” Dla mnie jest to nieoczekiwane spotkanie z tym architektem w jego ojczyźnie. Stałem bowiem kiedyś pod jego bardzo znanym dziełem „India Gate” („Brama Indii”) w New Delhi. Sławi ten łuk triumfalny ofiarę życia 90 000 żołnierzy hinduskich, poległych dla Wielkiej Brytanii w I wojnie światowej!
Sir Luteyns działał twórczo przy zamku Lindisfarne dla właściciela. A był nim Edward Burgess Hudson, bogacz, celebrujący salonowy styl życia haute-volée, wydawca snobistycznego w sferach arystokratycznych periodyku „Country Life”. Kto się liczył wówczas w Anglii, musiał czytać to pismo. Należąc do high-society, należało mieć pisemko na kolanach w pociągu albo na stoliku w kawiarni przy five o’clock. To był periodyk very British.
□ □ □ □
Chodząc po zakamarkach tego surowego w wyrazie i wyniosłego zamku przy plaży Morza Północnego przypomniałem sobie oczywiście film „Matnia” Romana Polańskiego z 1966 roku. Było to jedno z jego pierwszych dzieł. Wszystkie sekwencje były kręcone tu na Świętej Wyspie, jej plaży, rozmytych błotach odpływu! Również operator uwiecznił w samym zamku jego stosunkowo prymitywną kuchnię, sypialnie wyposażone „na ludowo”, rozległy taras, wyślizgane schody z kamienia. Chodzę po tych niskich komnatach, przystaję na rozsłonecznionym tarasie, wzruszony, iż tu liczna ekipa kręciła wtedy sekwencje, a ja rozpoznaję te uwiecznione miejsca, dotykając sfilmowanych kiedyś mebli, misek, kominków, lamp i kołder. W sypialni stoi to samo łóżko, znane mi z ekranu. Przez malutkie okno oglądam błyszczący morski dywan… A tu stąpam nie po dywanach, ale po niegdysiejszym planie filmu.
Bardzo tajemniczy jest refren symboli w filmie, ukazujący przykładowo kury. Są wszędzie w filmie Polańskiego. Natrętne ptactwo. Kurnik gra niepoślednią rolę, nie ma kogutów a lodówka pęka od jajek konsumowanych przez wszystkich aktorów. Interpretacji bez liku…
Polski tytuł „Matnia” oddaje prawidłowo atmosferę filmu, chociaż francuski oryginał „Le cul-de-sac”, zatem „Ślepa uliczka” też harmonijnie współgra w kategoriach psychologicznych z tym, co widzimy na ekranie. Główną rolę kobiecą zagrała nienagannie z powabem nagiego ciała Françoise Dorléac (siostra Catherine Deneuve), która rok potem spłonęła w kraksie swego samochodu w Nicei. Tu w filmie jest podstawą trójkąta, którego dwa pozostałe bieguny są męskie. W tym nabrzmiałym konfliktami obrazie śledzimy metamorfozy postaw u protagonistów. Doskonałe przekonywujące role stworzyli Amerykanin Lionel Stander (prostacki gangster o cechach satrapy) oraz Anglik Donald Pleasance. Ten zagrał właściciela zamku, któremu władza pana domu wymyka się z rąk z bardzo wielu przyczyn. Dlatego ten film można interpretować w kategoriach meandrów polityki. Nastrojową muzykę napisał niezapomniany Krzysztof Komeda. Polański wrócił tu kilka lat później, by nakręcić pewne sceny filmu „Macbeth”, ponownie w zamku Lindisfarne.
Opuszczając zamek zupełnie pozbawiony kur, ostrożnie stąpam po starych kamiennych wyślizganych wyboistych stopniach. Nade mną morskie ptactwo. Tu można łatwo przewrócić się, złamać sobie kończynę – lepiej patrzeć pod nogi. Kroki oddalają mnie od filmowego zamku, przybliżają do trochę odległego parkingu. Spoglądam na zegarek w telefonie, kontrolując czas, kojąc nerwy. Powinienem zdążyć przed przypływem, aby nie utknąć w samochodzie pośród fal. W „Matni” było inaczej, dramatyczniej…
Mam zapas czasu. choćby go jeszcze starcza, aby spokojnie wypić cappuccino (nazwa upamiętnia zakon kapucynów) w „Pilgrims Coffee House”. Nazwa lokalu przypomina tłumy pielgrzymów ciągnących najpierw do żywego św. Cuthberta, a potem do jego pierwszego miejsca pochówku we wspomnianym wyżej Durham. Od kawy niedaleko do parkingu, a od niego dwie mile do kontynentu. Zdążę.
Jadąc równiutką wyasfaltową szosą – naturalnie lewą stroną – w kierunku lądu, myślę o tym, iż gdybym tu przybył w roku 124, to słyszałbym na wyspie łacinę z powodu kolonialnie nastawionych Rzymian. Oni choćby tu byli. Gdybym się zjawił tu w roku 724, poznałbym dźwięki szkockiego, czyli języka celtyckiego i poznałbym dzielnych Szkotów, w portkach ale jeszcze bez spódniczek (ta moda urodziła się o wiele później!). Gdybym tu przebywał w roku 824, musiałbym się schować przed hordami Wikingów, których skandynawski język byłby dla mnie zupełnie niezrozumiały. Dopiero w roku 1624 słyszałbym tu język angielski w miarę politycznie ustabilizowany na tych nizinnych terenach, odtąd już rządzonych z Londynu. A do dziś stolica nad Tamizą leży 550 km na południe od tej płaskiej, nabrzmiałej historią przepięknej filmowej pseudo-wyspy.