Szczęście znów zagościło w jej sercu.
Już nie raz zauważyła Katarzyna, jak jej mąż Marek przyciska dłoń do lewego boku, tam gdzie serce. Starał się to ukryć – lekko gładził klatkę piersiową i gwałtownie chował rękę, rozglądając się, czy żona nie widzi. Ona jednak od dawna to dostrzegała.
— Znowu boli, Marek? Powinniśmy iść do lekarza.
— Przejdzie, zdarza się — odpowiadał zawsze tak samo.
Dziewięć lat minęło, odkąd Katarzyna i Marek zamieszkali we wsi po ukończeniu studiów. On skończył rolnictwo, ona pedagogikę. Ale Katarzyna nigdy nie pracowała w zawodzie, bo Marek kochał gospodarstwo. Mieli pełne podwórko zwierząt: dwie krowy, owce, prosiaka, kury i kaczki. Wszystkim trzeba było się zająć. Więc została w domu, na nogach od świtu do nocy. Marek pracował jako agronom.
Katarzynę od trzynastego roku życia wychowywała babcia — rodzice zginęli w pożarze domu, a ona tej nocy akurat była u niej. Marek pochodził z tej samej wsi. Po ślubie, trzy lata później, jego ojciec zmarł na zawał, a matka odeszła prawie dwa lata po nim.
Zostali sami. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, iż nie mieli dzieci. Czekali, modlili się, Katarzyna płakała nocami, błagając Boga o dziecko. Ale los milczał.
Pewnego ranka Marek zjadł śniadanie i zabierał się do pracy, gdy nagle znów złapał się za serce. Zanim Katarzyna zdążyła podbiec, runął na podłogę. Serce stanęło. Karetka przyjechała szybko, ale było już za późno.
Po pogrzebie Katarzyna długo płakała w samotności.
— Trzydzieści lat, a już sama. Dlaczego życie jest tak niesprawiedliwe? Kochałam go, a Bóg mi go zabrał. Wszystkich mi zabrał. Za co?
Rankiem szła do obory, doiła krowy i łzy same spływały po policzkach.
— Po co mi to wszystko? Robię wszystko przez łzy, bo szkoda mi zwierząt. Wszystkie trzeba nakarmić, krowy wydoić… — szlochała, myśląc, iż nikt jej nie słyszy.
Ale słyszała ją Barbara, sąsiadka, która pracowała jako wicedyrektorka w szkole. Pewnego dnia przyszła do niej.
— Katarzyno, słyszę, jak płaczesz. Rozumiem cię. Sprzedaj to wszystko, po co ci to? Wiem, iż w sąsiedniej wsi zwolniło się miejsce nauczycielki w szkole podstawowej. Może byś się tam zatrudniła? U nas wszystkie etaty są zajęte, a tam uczą tylko maluchy. Starsze dzieci dojeżdżają do nas. Tylko pięć kilometrów. Będziesz między ludźmi, oderwiesz się. Zgódź się, jesteś przecież nauczycielką.
— Dziękuję, Barbaro. Masz rację… — zgodziła się Katarzyna.
Latem sprzedała wszystkie zwierzęta, a pod koniec sierpnia była już w sąsiedniej wsi. Pojawiła się tam sympatyczna Katarzyna Nowak, którą ulokowano w dużym domu. Posprzątała, umyła okna, doprowadziła wszystko do porządku.
— No i zaczyna się moje nowe życie — mówiła głośno do siebie. — Tylko płot się wali, furtka nie domyka, trzeba to jakoś naprawić.
Zwróciła się o pomoc. Dostarczono jej deski na płot, ale sama musiała znaleźć fachowca.
— Aniu — zwróciła się do sąsiadki, która akurat rozwieszała pranie — może wiesz, kogo poprosić o pomoc? Materiał już jest.
Anna otarła ręce o fartuch i podeszła bliżej.
— Jest u nas stolarz, złote ręce, ale pijak. Bez flaszki nic nie zrobi. To przez jego żonę, Wandę. Od ślubu oboje piją. Miał dwie córeczki, cztery i dwa lata, ale pół roku temu zabrało je opieka społeczna. Nie chodź sama do nich, jak zobaczę Darka, to mu powiem.
Następnego dnia Anna przyszła z wiadomością:
— Widziałam dziś Wandę koło sklepu. Przyjdą jutro rano. Tylko kup dwie butelki wina — bez tego nic nie zrobią.
I rzeczywiście, zjawili się rano Darek z Wandą, oboje z kacem. On rzucił narzędzia na podwórko i rozejrzał się. Katarzyna wyszła z domu.
— Witajcie — krzyknęła Wanda. Jej mąż tylko skinął głową.
Zaniedbany, nieogolony, zarośnięty — ale oczy miał jasne i pełne życia. Katarzyna na moment zastygła — tak bardzo przypominały jej spojrzenie zmarłego męża.
— Tu są deski — wskazała ręką.
— Widzimy, gospodyni — Wanda usiadła na schodkach ganku. — Przynieś coś do picia, rano sucho w gardle. Darku, chodź — rozkazała.
Sprawnie otworzyła butelkę, nalała sobie i mężowi. Wypili, a on zabrał się do pracy.
— jeżeli tak będą pić, to co on zdziała? — myślała z rozpaczą Katarzyna. — A jutro może w ogóle nie przyjdą. Powinnam coś powiedzieć… — ale postanowiła milczeć. — No cóż, niech będzie, jak będzie. jeżeli Anna ich poleciła, to wie, co robi.
Ale Darek, choć popijał wino, pracował solidnie. We wsi wszyscy wiedzieli — jeżeli on się czegoś podejmie, zrobi to dobrze. A żona stała obok, dolewała i patrzyła, jak pracuje. Skończył przed zmrokiem.
— Gospodyni! — Wanda już była pijana. — Odbieraj robotę.
Katarzyna obejrzała nowy płot — równy, furtka na miejscu, choćby mały haczyk wisiał, by nie trzaskała na wietrze.
Zapłaciła i podziękowała.
— Jak coś, to wołaj — mruknęła Wanda, a Darek znów skinął głową, zebrał narzędzia i odeszli.
Nadeszła zima. Katarzyna pracowała w szkole, oswoiła się z nowym życiem i była wdzięczna Barbarze. Uczniowie nie pozwalali jej się nudzić — pokochali swoją panią Kasię, a ona odwzajemniała im ciepłem.
W noc przed Nowym Rokiem obudził ją stukot do drzwi. Spojrzała na zegarek — to nie była już noc, a wczesny ranek, szósta, czas wstawać.
Myślała, iż jej się wydaje, ale ciche pukanie powtórzyło się. Otworzyła drzwi — na ganku stał Darek.
— Wanda umarła — wyszeptał. — Nie słyszałem, kiedy wyszła. Obudziłem się, jej nie ma… Znalazłem ją koło twojego domu. Zamarzła. Wczoraj znów piliśmy… Pewnie poszła szukać alkoholu, a znalazła śmierć. — Mówił cicho, bez przerwy. — Nie wiem, co robić… Leży tam…
Weronikę poch