Dzisiaj rano moja synowa Weronika spojrzała mi prosto w oczy i oznajmiła: „Kazimiera Stanisławowno, od dziś nie będziesz jadła żadnych moich potraw, droga mamo mojego męża. Rób, co chcesz, przydzielam ci półkę w lodówce, gotuj sobie sama. I najlepiej zrób to, zanim wstanę lub wrócę z pracy.” Stałam jak rażona piorunem, nie wierząc własnym uszom. Czy to możliwe, żeby mnie, teściową, która całe życie gotowała dla rodziny, teraz wyrzucano z kuchni i odbierano prawo do domowego jedzenia? Wciąż kipię ze złości i muszę się wygadać, bo inaczej eksploduję od tej bezczelności.
Mój mąż Krzysztof i ja mieszkamy w jednym domu z naszym synem Bartoszem i jego żoną Weroniką już dwa lata. Kiedy się pobrali, zaproponowaliśmy, żeby się do nas wprowadzili – dom jest duży, miejsca starcza dla wszystkich, no i myślałam, iż będę mogła pomóc młodym. Weronika z początku wydawała się miła – uśmiechała się, dziękowała za obiady, choćby pytała o przepisy na moje kotlety. Ja, jak głupia, cieszyłam się, iż syn ma taką żonę. Gotowałam dla wszystkich, sprzątałam, starałam się, żeby było im wygodnie. A teraz rzuca mi coś takiego! Jakbym była obca we własnym domu, jakby moje bigosy i pierogi były czymś niegodnym jej królewskiej mości.
Wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu, gdy Weronika zaczęła narzekać, iż „za dużo gotuję”. Mówiła, iż jest na diecie, a moje dania są „za ciężkie”. Zdziwiłam się – kto ją zmusza do jedzenia moich schabowych? Chcesz dietę – gotuj sobie brokuły, nie mam nic przeciwko. Ale zamiast tego zaczęła krytykować wszystko: to zupa za słona, to ziemniaki niedopieczone, to „po co tyle masła”. Milczałam, bo nie chciałam kłótni. Bartek, mój syn, też prosił: „Mamo, nie przejmuj się, Weronika ma stres w pracy.” Ale widziałam, iż nie chodzi o stres. Po prostu uznała, iż kuchnia to teraz jej terytorium, a ja tam nie pasuję.
A wczoraj było już najgorzej. Jak zwykle rano upiekłam naleśniki – cieni, chrupiące na brzegach, takie jak Bartek uwielbia od dziecka. Postawiłam na stole, zawołałam wszystkich na śniadanie. Weronika zeszła, spojrzała na naleśniki jak na zagrożenie publiczne i powiedziała: „Kazimiera Stanisławowno, prosiłam, żeby nie gotować tyle. My mamy teraz owsiankę na śniadanie.” Chciałam odpowiedzieć, iż nikt nie zakazuje jej owsianki, ale wtedy rzuciła ten ultimatum. Półka w lodówce! Gotować sama! I to w moim domu, w którym rządziłam przez 40 lat, gdzie każdy kąt przesiąknięty jest moją pracą!
Próbowałam porozmawiać z Bartkiem. Powiedziałam: „Synu, co, mam teraz gotować sobie osobno, jak w akademiku? To twój dom, ale ja tutaj nie jestem służącą.” Ale on, jak zwykle, stanął w roli mediatora: „Mamo, Weronika po prostu chce mieć swoją przestrzeń. Spróbuj ją zrozumieć.” Przestrzeń? A gdzie moja przestrzeń? Całe życie żyłam dla rodziny, a teraz mam się zmieścić na jednej półce w lodówce? Krzysztof, mój mąż, też mnie nie wsparł. „Kazia, nie rozdmuchuj – powiedział. – Weronika jest młoda, chce być gospodynią.” Gospodynią? A ja kim w takim razie jestem?
Szczerze, nie wiem, jak na to zareagować. Część mnie chce spakować rzeczy i wyjechać do siostry w innym mieście, niech sobie radzą sami. Ale to mój dom, moja kuchnia, mój syn! Dlaczego mam ustępować? Zawsze starałam się być dobrą teściową: nie wtrącałam się, nie krytykowałam jej wegańskich eksperymentów, a choćby zmywałam za nią naczynia, gdy była „zmęczona”. A teraz ona wyrzuca mnie ze stołu rodzinnego, jakbym była intruzem.
Wczoraj wieczorem poszłam do kuchni i ugotowałam sobie kolację – ziemniaki z grzybami, jak lubię. Weronika, widząc to, prychnęła: „No widzisz, Kazimiera Stanisławowno, tak lepiej, prawda?” Milczałam, ale w środku wrzałam. Lepiej? Lepiej, gdy rodzina dzieli się na „twoje” i „moje” talerze? Zawsze wierzyłam, iż jedzenie łączy, iż przy wspólnym stole rozwiązuje się problemy. A teraz mamy wojnę o naleśniki i półkę w lodówce.
Zastanawiam się, co dalej. Może porozmawiać z Weroniką szczerze? Powiedzieć, iż jest mi przykro, iż nie chcę żyć jak sublokatorka we własnym domu? Ale boję się, iż znowu wszystko obróci przeciwko mnie, iż powie, iż „naciskam” albo „nie szanuję jej granic”. A może po prostu przestać gotować? Niech Bartek z nią jedzą swoją owsiankę, a ja zamówię pizzę. Zobaczymy, jak długo wytrzymają bez moich kotletów.
Ale najbardziej żal mi Bartka. Jest między młotem a kowadłem: z jednej strony ja, jego matka, z drugiej – żona, która wyraźnie chce go postawić przed wybNajwyraźniej nadszedł czas, by stanąć w obronie swojego miejsca w tym domu, choćby to miało oznaczać wojnę o każdy centymetr kuchennego stołu.