Syn założył swoją rodzinę — i nie znalazło się w niej miejsce dla mnie.

newskey24.com 19 godzin temu

Mam na imię Stanisław. Mam 72 lata. Mieszkam sam w starym domku na obrzeżach małego miasteczka, gdzie niegdyś wszystko tętniło życiem. W tym podwórku mój syn biegał boso po trawie, wołał mnie, byśmy zbudowali szałas ze starych koców, razem piekliśmy ziemniaki w żarze ogniska i marzyliśmy o przyszłości. Wtedy wydawało mi się, iż to szczęście jest na zawsze. Że jestem potrzebny, iż mam znaczenie. Ale życie toczy się swoim rytmem i dziś w domu panuje tylko cisza. Kurz na czajniku, szelest w kącie i rzadkie szczekanie sąsiedzkiego psa za oknem.

Mój syn ma na imię Bartosz. Jego matka, moja zmarła żona Krystyna, odeszła niemal dziesięć lat temu. Po jej śmierci został mi on jedyną bliską osobą. Ostatnim łącznikiem z przeszłością, w której było jeszcze miejsce na ciepło i sens.

Wychowywaliśmy go z miłością i troską, choć nie unikaliśmy też dyscypliny. Ciężko pracowałem, moje ręce nie znały odpoczynku. Krystyna była sercem naszego domu, a ja jego rękami. Nie zawsze byłem obok, ale gdy trzeba – byłem. Poddany w pracy, ale ojciec w domu. Uczyłem go jeździć na rowerze, sam naprawiałem pierwszy maluch, którym później wyjechał na studia do Krakowa. Byłem z niego dumny. Zawsze.

Gdy Bartosz się ożenił, nie kryłem radości. Jego wybranka – Weronika – wydała mi się skromną i powściągliwą dziewczyną. Wyprowadzili się na drugi koniec miasta. Myślałem: trudno, niech budują swoje życie. A ja pomogę, wesprę. Marzyłem, iż będą wpadać, iż będę mógł niańczyć wnuki, czytać im bajki na dobranoc. Ale okazało się inaczej.

Najpierw były krótkie telefony. Potem tylko życzenia świąteczne. Kilka razy sam przychodziłem – z pierogami, z cukierkami. Raz drzwi otworzyli, ale powiedzieli, iż Weronika ma migrenę. Drugi raz – dziecko spało. Za trzecim razem w ogóle nie otworzyli. Więc przestałem przychodzić.

Nie robiłem awantur. Nie narzekałem. Siedziałem i czekałem. Myślałem: mają swoje sprawy, pracę, dzieci – wszystko się ułoży. Ale czas mijał, a było jasne, iż w ich życiu nie ma już dla mnie miejsca. choćby w rocznicę śmierci Krystyny nie przyszli. Tylko zadzwonili – i tyle.

Ostatnio przypadkiem spotkałem Bartosza na ulicy. Wiódł za rękę synka, niósł zakupy. Zawołałem – serce ścisnęło się z radości. A on odwrócił się, spojrzał jak na obcego. „Tato, wszystko w porządku?” – zapytał. Skinąłem głową. On też skinął. Powiedział, iż się spieszy. I odszedł. Tyle było z tego spotkania.

Długo szedłem do domu piechotą. Szedłem i myślałem – gdzie popełniłem błąd? Dlaczego mój własny syn stał się dla mnie obcy? Może byłem zbyt surowy? A może zbyt pobłażliwy? Albo po prostu stałem się niewygodny – ze swoimi wspomnieniami, starością, ciszą…

Teraz sam jestem dla siebie rodziną i oparciem. Parzę herbatę, czytam listy Krystyny, czasem wychodzę na ławeczkę i patrzę, jak bawią się obce dzieci. Sąsiadka Halina czasem pomacha. Kiwam głową. Tak właśnie żyję.

Syna kocham. Nadal. Ale już nie czekam. Widocznie taki jest los rodziców – puścić. Ale nikt nas nie przygotowuje na to, iż pewnego dnia okażemy się niepotrzebni w życiu tych, dla których żyliśmy.

I chyba właśnie to jest prawdziwa dorosłość. Tylko iż nie dziecka. Ale rodzica.

Idź do oryginalnego materiału