Syn stworzył swoją rodzinę — i zabrakło w niej miejsca dla mnie

twojacena.pl 9 godzin temu

Nazywam się Stanisław. Mam siedemdziesiąt dwa lata. Mieszkam sam w starym domku na obrzeżach małego miasteczka, gdzie niegdyś tętniło życie. W tym podwórku mój syn biegał boso po trawie, wołał mnie, byśmy razem budowali szałas ze starych koców, piekli ziemniaki w popiele i marzyli o przyszłości. Wtedy wydawało mi się, iż to szczęście będzie trwać wiecznie. Że jestem potrzebny, iż coś znaczę. ale życie toczy się swoim rytmem, a dziś w domu panuje tylko cisza. Kurz na czajniku, szelest w kącie i odległe szczekanie psa sąsiadów za oknem.

Mój syn nazywa się Marek. Jego matka, moja zmarła żona Halina, odeszła prawie dziesięć lat temu. Po jej śmierci Marek został moją jedyną bliską osobą. Ostatnim łącznikiem z przeszłością, w której było jeszcze miejsce na ciepło i sens.

Wychowywaliśmy go z miłością i troską, ale nie unikaliśmy też dyscypliny. Ciężko pracowałem, moje ręce nie znały odpoczynku. Halina była sercem naszego domu, ja – jego rękami. Nie zawsze byłem obok, ale gdy było trzeba – stawałem na wysokości zadania. Podwładny w pracy, ale ojciec w domu. Uczyłem go jeździć na rowerze, naprawiałem mu pierwszego malucha, którym później wyjechał na studnia do Warszawy. Byłem z niego dumny. Zawsze.

Gdy Marek się ożenił, nie kryłem radości. Jego wybranka – Ewa – wydała mi się skromna i powściągliwa. Zamieszkali na drugim końcu miasta. Myślałem: niech budują swoje życie, a ja będę pomagał, wspierał. Sądziłem, iż będą wpadać, iż będę mógł niańczyć wnuki, czytać im bajki na dobranoc. ale rzeczywistość okazała się inna.

Najpierw były krótkie telefony. Potem tylko życzenia świąteczne. Kilka razy przyszedłem sam – z ciastem, z czekoladkami. Raz otworzyli drzwi, ale powiedzieli, iż Ewa ma migrenę. Drugi raz – dziecko spało. Za trzecim razem w ogóle nie otworzyli. Wtedy przestałem przychodzić.

Nie robiłem scen. Nie narzekałem. Czekałem. Myślałem: mają swoje sprawy, pracę, dzieci – wszystko się ułoży. ale czas mijał, a stało się jasne – w ich życiu nie ma już dla mnie miejsca. choćby w rocznicę śmierci Haliny nie przyszli. Tylko zadzwonili. I tyle.

Ostatnio przypadkiem spotkałem Marka na ulicy. Trzymał za rękę synka, niósł torby. Zawołałem – serce ścisnęło się z radości. A on odwrócił się, spojrzał jak na obcego. „Tato, wszystko w porządku?” – zapytał. Skinąłem głową. On odpowiedział tym samym. Powiedział, iż się śpieszy. I odszedł. Tyle było z tego spotkania.

Szedłem długo do domu. Myślałem – gdzie popełniłem błąd? Dlaczego mój własny syn stał się mi obcy? Może byłem zbyt surowy? A może zbyt pobłażliwy? Albo po prostu stałem się niewygodny – ze swoimi wspomnieniami, starością, samotnością…

Teraz jestem sam sobie rodziną i oparciem. Parzę herbatę, czytam listy Haliny, czasem siadam na ławce i patrzę, jak bawią się cudze dzieci. Sąsiadka Zosia czasem pomacha. Kiwnę głową. Tak żyję.

Marka wciąż kocham. Nie oczekuję już jednak niczego. Widocznie taka jest kolej rzeczy – dzieci odchodzą. Ale nikt nie przygotowuje nas na to, iż pewnego dnia staniesz się zbędny w życiu tego, dla którego żyłeś.

I chyba w tym właśnie objawia się prawdziwa dorosłość. Tylko iż nie dziecka. ale rodzica…

Idź do oryginalnego materiału