Syn stworzył swoją rodzinę — i nie znalazło się w niej miejsce dla mnie.

polregion.pl 18 godzin temu

Nazywam się Jerzy. Mam siedemdziesiąt dwa lata. Mieszkam sam w starym domku na skraju małego miasteczka, gdzie kiedyś wszystko tętniło życiem. Tam, na tym podwórku, mój syn biegał boso po trawie, wołał mnie, by budować szałas ze starych koców, razem piekliśmy ziemniaki w żarze ogniska i marzyliśmy o przyszłości. Wtedy wydawało mi się, iż to szczęście — na zawsze. Że jestem potrzebny, iż mam znaczenie. Ale życie toczy się swoim rytmem, i dziś w domu panuje jedynie cisza. Kurz na czajniku, szmer w kącie, i tylko od czasu do czasu szczeknięcie psa sąsiadów za oknem.

Mojego syna nazywa się Marek. Jego matka, moja nieżyjąca żona Krystyna, odeszła prawie dziesięć lat temu. Po jej śmierci on został dla mnie jedyną bliską osobą. Ostatnim łącznikiem z przeszłością, w której jeszcze było miejsce na ciepło i sens.

Wychowywaliśmy go z miłością i troską, ale nie unikaliśmy też dyscypliny. Ciężko pracowałem, moje ręce nie znały odpoczynku. Krystyna była sercem naszego domu, a ja — jego ramionami. Nie zawsze byłem obok, ale gdy trzeba — stawałem na wysokości zadania. Podwładny w pracy, ale ojciec w domu. Uczyłem go jeździć na rowerze, sam naprawiałem jego pierwszego malucha, którym później wyjechał na studia do Krakowa. Byłem z niego dumny. Zawsze.

Gdy Marek się ożenił, nie kryłem radości. Jego wybranka — Agata — wydała mi się skromna i powściągliwa. Zamieszkali na drugim końcu miasta. Myślałem: niech żyją, budują swoje życie. A ja pomogę, wesprę. Sądziłem, iż będą zaglądać, iż będę mógł niańczyć wnuki, czytać im bajki na dobranoc. Ale okazało się inaczej.

Najpierw były krótkie telefony. Potem tylko życzenia świąteczne. Kilka razy przyszedłem sam — z pierogiem, z cukierkami. Raz drzwi otworzyli, ale powiedzieli, iż Agata ma migrenę. Drugi raz — dziecko spało. A za trzecim razem w ogóle nie otworzyli. Wtedy przestałem przychodzić.

Nie robiłem scen. Nie narzekałem. Siedziałem i czekałem. Myślałem: mają swoje sprawy, pracę, dzieci — jakoś to się ułoży. Ale czas płynął, i stało się jasne — dla mnie w ich życiu nie ma miejsca. choćby w rocznicę śmierci Krystyny nie przyszli. Tylko zadzwonili — i tyle.

Ostatnio przypadkiem spotkałem Marka na ulicy. Wiódł za rękę synka, niósł torby z zakupami. Zawołałem — serce ścisnęło się z radości. A on odwrócił się, spojrzał, jak na obcego. „Tato, wszystko w porządku?” — zapytał. Skinąłem głową. On też skinął. Powiedział, iż się spieszy. I odszedł. Tyle było z tego spotkania.

Szedłem długo do domu. Szedłem i myślałem — gdzie popełniłem błąd? Dlaczego mój własny syn stał mi się obcy? Może byłem zbyt surowy? A może przeciwnie — zbyt pobłażliwy? Albo po prostu stałem się niewygodny — z moimi wspomnieniami, starością, ciszą…

Teraz sam jestem dla siebie rodziną i oparciem. Parzę herbatę, czytam listy Krystyny, czasem wychodzę na ławkę i patrzę, jak bawią się cudze dzieci. Sąsiadka Hanka czasem pomacha ręką. Ja kiwnę głową. Tak właśnie żyję.

Marka kocham. Nadal. Ale już nie czekam. Widocznie taki jest los rodziców — wypuszczać. Ale nikt nie przygotowuje nas na to, iż pewnego dnia okażemy się zbędni w życiu tych, dla których żyliśmy.

I chyba właśnie to jest prawdziwa dorosłość. Tyle iż nie dziecka. Tylko rodzica.

Idź do oryginalnego materiału