Syn stworzył swoją rodzinę — a mnie w niej zabrakło miejsca.

polregion.pl 3 tygodni temu

Nazywam się Stanisław. Mam siedemdziesiąt dwa lata. Mieszkam sam w starym domku na obrzeżach małego miasteczka, gdzie niegdyś wszystko tętniło życiem. W tym właśnie podwórku mój syn biegał boso po trawie, wołał mnie, by wspólnie budować szałas ze starych koców, piekliśmy ziemniaki w żarze ogniska i marzyliśmy o przyszłości. Wtedy myślałem, iż to szczęście będzie trwać wiecznie. Że jestem potrzebny, iż coś znaczę. ale życie toczy się własnym torem i dziś w domu panuje tylko cisza. Kurz na czajniku, szelest w kącie i rzadkie szczekanie sąsiedzkiego psa za oknem.

Mojego syna nazywają Jakub. Jego matka, moja zmarła żona Wanda, odeszła niemal dziesięć lat temu. Po jej śmierci on pozostał dla mnie jedyną bliską osobą. Ostatnim łącznikiem z przeszłością, w której było jeszcze miejsce na ciepło i sens.

Wychowywaliśmy go z miłością i troską, choć nie unikaliśmy surowości. Ciężko pracowałem, moje ręce nie znały odpoczynku. Wanda była sercem naszego domu, ja zaś jego ramionami. Nie zawsze byłem blisko, ale gdy było trzeba – stawałem na wysokości zadania. Podwładny w pracy, ale ojciec w domu. Uczyłem go jeździć na rowerze, sam naprawiałem jego pierwsze „malucha”, którym później wyjechał na studia do Krakowa. Byłem z niego dumny. Zawsze.

Gdy Jakub się ożenił, nie kryłem radości. Jego wybranka – Kinga – wydała mi się skromną, spokojną dziewczyną. Zamieszkali na drugim końcu miasta. Myślałem: niech żyją, budują swoje życie. Ja pomogę, wesprę. Sądziłem, iż będą wpadać, iż będę mógł niańczyć wnuki, czytać im bajki na dobranoc. Ale stało się inaczej.

Najpierw były krótkie telefony. Potem już tylko świąteczne życzenia. Parę razy sam zawitałem – z ciastem, z cukierkami. Raz drzwi otworzyli, ale oznajmili, iż Kinga ma migrenę. Drugim razem – dziecko spało. Za trzecim po prostu nie otworzyli wcale. Po tym przestałem przychodzić.

Nie robiłem awantur. Nie narzekałem. Siedziałem i czekałem. Myślałem: mają swoje sprawy, pracę, dzieci – jakoś się ułoży. Ale czas płynął, a stało się jasne – nie ma dla mnie miejsca w ich życiu. choćby w rocznicę śmierci Wandy nie przyjechali. Tylko zadzwonili – i tyle.

Niedawno przypadkiem spotkałem Jakuba na ulicy. Trzymał synka za rękę, niósł zakupy. Zawołałem – serce ścisnęło się z radości. A on odwrócił się, spojrzał jak na obcego. „Tato, wszystko w porządku?” – zapytał. Skinąłem głową. On odpowiedział tym samym. Powiedział, iż się spieszy. I odszedł. Ot, całe spotkanie.

Długo wracałem do domu piechotą. Szedłem i myślałem – gdzie popełniłem błąd? Dlaczego mój własny syn stał mi się obcy? Może byłem zbyt surowy? A może przeciwnie – zbyt pobłażliwy? Albo po prostu stałem się niewygodny – ze swoimi wspomnieniami, starością, ciszą…

Teraz jestem dla siebie i rodziną, i oparciem. Zaparzam herbatę, czytam listy od Wandy, czasem wychodzę na ławkę i patrzę, jak bawią się obce dzieci. Sąsiadka Halina czasem pomacha. Ja kiwnę głową. Tak właśnie żyję.

Syna kocham. Nadal. Ale już nie czekam. Widocznie taka jest kolej rzeczy – pozwolić odejść. ale nikt nie przygotowuje nas na to, iż pewnego dnia okażemy się zbędni w życiu tego, dla którego żyliśmy.

I chyba to właśnie jest prawdziwa dorosłość. Tylko iż już nie dziecka. ale rodzica.

Idź do oryginalnego materiału