Tamtego wieczora serce wyskoczyłoby mi z piersi, gdybym nie zaciśniętych zębów. Pamiętam, jak to się zaczęło – zwykły telefon od naszego syna: „Mamo, przyjeżdżamy z Tosią (imię zmienione) się przedstawić”. Głos radosny, pewny siebie, jak u kogoś, kto wreszcie podjął poważną decyzję. Wymieniliśmy z mężem spojrzenia i ucieszyliśmy się: no w końcu – nasz Krzysiek się ustatkował, ożenić się zamierza. Ileż można biegać samotnym wilkiem!
Krzysiek to nie byle kto. Od dziecka samodzielny, ale z charakterem. Po szkole poszedł do wojska, a potem nagle: „Jadę w Bieszczady. Pracować. Zarobić”. My z ojcem w szoku, ale nie odradzaliśmy. Wyjechał – i faktycznie, przyjeżdżał do domu z przysmakami: oscypki, miód, jagody. Mówił, iż dobrze mu tam, przyroda surowa, ale piękna, ludzie prawdziwi.
A teraz – ożenić się postanowił. Nakryliśmy stół, chleb z solą przygotowali, najlepsze ubrania na siebie, siedzimy, czekamy. Dzwonek do drzwi. Ja – otwieram. I wtedy… mało nie straciłam mowy.
W progu stała kobieta. A adekwatnie, najpierw zobaczyłam tylko ogromny kożuch z owczych skór, a za nim – troje dzieci i sam Krzysiek. Kożuch wmaszerował, zdjął się – i wyłoniła się z niego drobna, niska dziewczyna z gęstymi ciemnymi włosami i przenikliwym, ptasim spojrzeniem. Krzysiek przedstawił:
– To Hania. Moja narzeczona.
Wewnątrz mnie wszystko się zawaliło. Dziewczyna skinęła głową w milczeniu, dzieci, nie czekając na zaproszenie, usiadły prosto na podłodze. Jedno zaczęło zzucać buty, drugie wspinało się na parapet. Najmłodsze Hania sprytnie przywiązała paskiem do nogi sofy, żeby nie uciekło. Wszystko to działo się w ciszy i w zapachach – jakby całe Bieszczady wtargnęły do naszego mieszkania w Łodzi.
Przeszliśmy do salonu. Położyłam biały obrus, nakryłam stół. A Hania rękami (!) zaczęła nakładać jedzenie dzieciom. Sobie – widelcem, ale dłubała nim prosto w buzi. Mówiła krótko, urywanie.
– A dzieci wasze? – zapytał mój mąż, patrząc na trójkę na podłodze.
– Moje – odpowiedziała bez emocji.
Wymieniłam spojrzenie z ojcem Krzysztofa. To co, teraz to nasza rodzina?
– Krzysiu, synku, gdzie się poznaliście? – zadałam pytanie, głos zdradziecko drżał.
– W górach, mamo. Ona śpiewa niesamowicie. Żebyś słyszała! – z zachwytem odparł syn, którego nagle przestałam rozpoznawać.
– A gdzie będziecie mieszkać? – wtrącił się mąż.
– W bacówce można – wzruszył ramionami obojętnie Krzysiek.
Wtedy coś we mnie pękło. Wyszłam do kuchni, za mną mąż. Patrzymy na siebie – oczy kwadratowe.
– Co robimy?
– Nie wiem – rozłożył ręce.
Wróciliśmy do pokoju. Mąż podszedł do syna i, nie patrząc w oczy, podał pieniądze:
– Masz na hotel. Wybacz, ale u nas nie zostaniecie.
Krzysiek westchnął:
– Zawsze mówiliście – byle się ożenił, przyjmiemy każdą. No to przyprowadziłem.
Wyszli. Z dziećmi. Z kożuchem. Z zapachami.
Minęło czterdzieści minut. Dzwonek do drzwi. Ja – do progu. Znowu oni. Ale tym razem – inni. Hania już bez kożucha, w zwykłej kurtce, włosy w kucyku, oczy – figlarne.
– Dzień dobry – grzecznie powiedziała. – Wybaczcie nam.
– Nie rozumiem – wyjęczałam, cofając się.
Krzysiek, uśmiechnięty, wyszedł naprzód:
– Mamo, no zawsze powtarzaliście: byle się ożenił, byle się ożenił. A ja – nie chcę. Na razie. To Hania, moja koleżanka. Postanowiliśmy zażartować. Jest z Zakopanego, przyjechała w odwiedziny z siostrzeńcami. Nie mieli gdzie się zatrzymać. Więc pomyślałem, iż zagramy scenkę.
Usiadłam prosto na stołeczku w przedpokoju. Nogi się pode mną ugięły.
– Synu, rób co chcesz, ale tak już nie strasz. Mało zawału nie dostałam! – wysapałam.
Wróciliśmy do stołu. Hania, już zupełnie inna, pomagała w kuchni. Dzieci usiadły przy stole, śmiały się. A my z mężem zrozumieliśmy: tak, starzejemy się. Ale żart syna się udał – aż strach, jak w prawdziwym życiu.