Synowa zdradziła mojego syna od tamtej pory stał się innym człowiekiem.
Nie wiem, jak wyciągnąć go z tej przepaści. Nie wiem, jak pomóc, gdy matczyne serce rozpada się z bólu i bezsilności.
Mój syn, Bartosz, urodził się z prawdziwej, silnej miłości. Ja i jego ojciec daliśmy mu wszystko: siły, czas, nadzieję, młodość. Wychowaliśmy go na uczciwego, dobrego, wrażliwego człowieka. Jedyne, czego pragnęliśmy, to by dorósł, znalazł porządną dziewczynę, założył rodzinę i podarował nam wnuki. Zwykłe ludzkie szczęście, nic więcej.
Ale wszystko poszło zupełnie inaczej.
Trzy lata temu, gdy Bartosz miał zaledwie dziewiętnaście lat, związał się z kobietą, która mogłaby być jego starszą siostrą. Rozwiedziona, z dzieckiem, z trudną przeszłością i, jak się później okazało, jeszcze trudniejszym charakterem.
Do dziś nie mogę spokojnie wspominać, gdy dowiedziałam się, iż nie może mieć dzieci. Syn wtedy tylko rzucił: „Mamo, nie licz na cud”. Zatrzęsła się ziemia pod moimi stopami.
Biegałam po mieszkaniu, szlochałam, błagałam męża, żeby porozmawiał z Bartoszem. A on tylko milczał, paląc papierosa za papierosem. W końcu powiedział: „Jeśli się sprzeciwimy, stracimy go”. Ulegliśmy. Przygryzłam wargi, zaakceptowałam tę kobietę dla dobra syna.
Tyle iż okazała się sprytniejsza, niż myśleliśmy. Bystra, przewrotna. Nieraz przyłapywałam ją na flirtowaniu z innymi, podsłuchiwałam podejrzane rozmowy, zauważałam dziwne zniknięcia. Ale przed Bartoszem grała słodką, uległą, głaskała go po policzku. A on jej wierzył. Nie mnie jej. Własnej matce nie, ale jej tak.
I wtedy, pewnego dnia, wybieraliśmy się z mężem do znajomych w sąsiednim mieście. Już staliśmy na dworcu autobusowym, gdy nagle zdałam sobie sprawę: zapomniałam biletów. Pobiegłam z powrotem, szybko, jeszcze się nie uspokoiłam. I nagle widzę: pod naszym blokiem stoi obcy samochód.
Nie zadzwoniłam domofonem. Miałam klucze w torebce, więc cicho, jak mysz, weszłam. Jakby serce już wiedziało, co zobaczę.
W sypialni, na naszym łóżku, zobaczyłam ją. Z jakimś typem, który, jak się później okazało, dopiero co wyszedł z więzienia. Cała okolica już zdążyła pożałować, iż wrócił. A ona wpuściła go do siebie. Do domu, w którym mieszka mój syn. Zamarłam.
Wiedziałam, iż jeżeli po prostu opowiem, Bartosz mi nie uwierzy. Więc skłamałam. Zadzwoniłam do niego do pracy (wtedy pracował w kawiarni niedaleko) i powiedziałam, iż stoję pod drzwiami, zapomniałam kluczy. Niech przyjdzie i otworzy. Chciałam, żeby sam zobaczył, kim naprawdę jest ta, którą nazwał żoną.
Przyszedł szybko. Otworzył drzwi, wszedł i… koniec. Ani słowa, ani krzyku. Zaczerwienił się, usiadł na podłodze i zaczął płakać. Jak dziecko. Jak ten mały chłopiec, którego kołysałam na rękach. Powtarzał tylko: „Dlaczego…?”
Od tamtej pory nie jest sobą. Jak cień. Nie śmieje się, nie żartuje, nie rozmawia. Chodzi, jakby był pod wodą. A ona wciąż z nim mieszka. Dalej się stroi, dalej kłamie, udaje, iż nic się nie stało. A on powoli gaśnie.
Czasem myślę: może lepiej byłoby, gdybym mu nie otworzyła oczu? Może lepiej żyć w iluzji? Ale potem przypominam sobie, iż nie zasługuje na taki fałsz. Nikt nie zasługuje. Lepiej niech boli prawda, niż żeby kłamstwo go dusiło.
I wszystko, czego teraz pragnę, to by mój syn znów zaczął żyć. By potrafił odpuścić. By znalazł kogoś prawdziwego. Bo jest dobry, czysty, wartościowy. A nie po to go wychowywałam, żeby patrzeć, jak kobieta z brudną duszą deptała mu serce.