Nazywam się Ludwika Nowak. Mój syn Antoni skończył niedawno 27 lat. Pół roku temu ożenił się z dziewczyną o imieniu Zosia. Jest inteligentna, urodziwa, dobrze wychowana. Kończy szósty rok studiów medycznych, zostanie lekarzem. I niby wszystko powinno być w porządku, ale nie umiem się uspokoić – serce mi się kraje. Bo widzę wyraźnie, iż nie dba o mojego syna tak, jak powinna.
Antek od dzieciństwa cierpi na przewlekłe zapalenie żołądka. Dziedziczne, po ojcu. To nie jest zwykłe „coś od jedzenia”, jak teraz wiele osób myśli. To choroba, która w zaostrzeniu może zamienić życie w piekło. Wiosną i jesienią Antkowi jest szczególnie ciężko – zgaga, bóle, wymioty, bezsenność. Wiem, przez co przechodzi, bo sama pielęgnowałam go długie lata. Gdy mieszkał ze mną, pilnowałam jego diety: lekkostrawne posiłki, nic smażonego, żadnego fast foodu, jedzenie o stałych porach, delikatne kasze, gotowane mięso, zupy, kisiele. Nie tylko go karmiłam – chroniłam go.
Przed ślubem ostrzegłam Zosię:
– Antek ma wrażliwy żołądek. Trzeba uważać, zwłaszcza w okresie przejściowym. Proszę, gotuj mu zdrowo.
Uśmiechnęła się i obiecała, iż wszystko będzie pod kontrolą. Uwierzyłam.
Ale po miesiącu zajrzałam do nich i oniemiałam. W kuchni stos brudnych talerzy, w lodówce tylko ketchup, piwo i zeschnięta bagietka. W śmietniku pudełka po pizzy i skrzydełkach z fast foodów. A na kuchence – pusto. Zapytałam:
– Gdzie Antek?
– W pracy, niedługo wróci – odparła spokojnie Zosia.
– Czy w ogóle dziś jadł?
– Chyba coś rano zjadł…
Zrobiło mi się zimno w środku. Wiedziałam, jak to się skończy. I miałam rację. Po trzech miesiącach – szpital. Ostry atak. Kroplówki, dieta, ból. Siedziałam przy nim prawie cały czas. A Zosia wpadała na godzinę, góra dwie, i tłumaczyła, iż musi „przygotować się do kolokwium”. Zrobiło mi się strasznie.
Po wyjściu ze szpitala przyniosłam im królika. Świeżego, dobrej jakości, kupionego na targu. Poprosiłam, żeby ugotowała z niego lekki rosół. Skinęła głową. Minął tydzień. Zajrzałam do zamrażarki – królik leżał nienaruszony, choćby nie rozmrożony. Niezabrany. O zupie już nie wspomnę.
Zaproponowałam pomoc:
– Zosiu, może ja ugotuję? Rozumiem, iż jesteś zajęta, masz naukę, egzaminy…
– Nie trzeba! – ucięła. – Ja sobie poradzę.
Ale widzę, iż nie radzi sobie. I boli mnie, gdy patrzę, jak mój syn, którego tyle lat ochraniałam, znów popada w stan, w którym choroba bierze górę. A on milczy. Nie chce urazić żony. Nie chce kłótni. Ale chudnie, stał się nerwowy, znowu nie sypia.
A ja nie potrafię milczeć. Nie umiem patrzeć, jak jego zdrowie leci na łeb na szyję. Nie chcę się kłócić z Zosią. Nie chcę niszczyć ich małżeństwa. Ale nie pozwolę, by mój syn z dnia na dzień czuł się gorzej.
Poważnie myślę, by porozmawiać z jej matką. Może ona dotrze do córki. Może znajdzie słowa, by wytłumaczyć, iż mąż potrzebuje troski nie tylko w słowach, ale i w czynach. Że bycie żoną to nie tylko dzielenie łóżka i kuchni. To także wspieranie, leczenie, ratowanie, gdy człowiekowi źle. A gdy jest się lekarzem, choćby przyszłym – tym bardziej.
Nie jestem wrogiem. Jestem matką. Chcę, by mój syn był zdrowy. I jeżeli będę musiała się wtrącić – zrobię to. Choćbym sama miała stanąć przy garach, choćbym miała nosić obiady codziennie. Ale nie pozwolę znów patrzeć, jak blednie, słabnie i cierpi. Nie pozwolę milczeć, gdy krzywdzą go zaniedbaniem. Bo kocham mojego syna. I będę o niego walczyć, choćby jeżeli komuś wyda się to nie w porządku.