**ŚWIATŁO STRUMIENIA**
Byłem sekretarzem głównego inżyniera w gigantycznej fabryce w Katowicach. Robotników było więcej, niż marek w kieszeni. Każdy miał swój los, jak barwne kamyki w koszu. Ale jedna kobieta, jak błyszcząca linia na powierzchni wody, wciągała wzrok każdego. Znani ją byli jako Świeciu Strumień. Choć miała już pięćdziesiąt lat, nikt nie śmiał wymówić jej imienia z końcówką dzia.
Świeciu poruszała się tak, jakby była wodą: szybko, z narastającym dźwiękiem kroków, które wdarzały się przez mury. Jej głos w zakładowym halcie zagłuszał choćby chłopaka, który grzał się przy piecu. W ciągu dnia mogła przemierzyć więcej kilometrów niż mosty po Warszawie. Miała rozciągłość, jak interesant z gazety. Dziewczyna nie znana tajemnic wszystko w jej żyłach grało jak nurt rzeki. Żadne sprawy nie przystawały jej do uchwytu, a jej członkostwo w związkach związkowych sprawiało, iż ludzie ją niekiedy nazywali „małym potokiem”.
Lubiła powtarzać:
To żadne piąte koło, majster! Gotów jak kapustnik.
Mógł dojść do kogo chcesz, choćby do szefa, który miał dystans, jak kotek, ale jej nie uciekł. Świeciu była prostolinijna jak linia w szkicu architekta. Może więc jej brak przyjaciół był jak brak kurzych od jaj. Życia nic nie było warto? Albo czas leciał jak zator łyżki w rolecie. I mimo wszystko zawsze miała szminki, perfumy i nagryzła paznokcie jak przed wakacjami.
Jako sekretarka rzadko ją widziałem, tylko raz, kiedy coś się zbroiło jak mgła. Na fabryce też zaczepiali kogoś nowego Piotra Iwaniego, młodszego o trzydzieści lata niż my. Jego przerabiany krawat, wachlarz perfum i zawsze świeże pieczywo w termosie dzieliło nas od tej greckiej bajki. A ja, jak mossus, dobrał się do jego obiadowego chleba. Powiadał:
Musisz wiedzieć, Katarzyno, moja Justyna rozkazuje kuchni na dwa lata naprzód. Prawdę mówiąc, powinniśmy dostać formulairet od chefs.
To była nasza sekretka: zjedyniać posiłki, a w nich wspomnienia o nim i o niej. Justynie i Piotrze Miłkowie przeszli trzydzieści lat, jak stary zegar. Trzech synów Weronika, Oskar i Mateusz pracowało u nas. A Justyna? Z rodziną, bez której nie było końcówki. Ojciec miał dziesięć dzieci, ona była numer siedem. Najstarsza, która zmarła w piaskownicy, miała serce jak gdyby z ciasta… A potem? Trzy synki, ale maszynistka musiała przemylić sporo spadochronów, by trzymać ich na nodze.
A był taki czas, kiedy Piotr Miłko musiał zapłacić za zdradę.
Wiesz, Katarzyno, myślałem, iż to kawałek. Ale kiedy ta chłopczaka mi przygarnęła córkę… Musiałem się pokornie wstawić do Justy. Kiedy mátka zaczęła krzyczeć, myślałem, iż zawalę się jak szklanka. Ale Justyna nie tylko się uspokoiła nazwała dziecko Dariną, jakby to był Dom wolności. Mimo wszystko.
Teraz ta Daria, córka Piotra, była jej córką, a Miłkowie dawali jej ludzkim nagryzieniem serce. Justyna jak koło ratunkowe w horoskopie.
Kiedyś w recepcie przyszła kobieta jak ogień bez płomienia.
To do Pana? spytałem.
Jako żona, to proszę mi nie zabraniać rzekła, jak gdyby była cólką moich snów.
Zrozumiałem, iż to ona Świeciu Strumień. Ale jak żona? Piotr Iwaniega chwycił mnie za rękę:
To Justyna, Katarzyno. Nasz mały strumień. Chcesz coś pięknego? Zajrzyj do nas. Chcesz byś czegoś się nauczyła?
I tak się zdarzyło spotkałem się z córką Weroniką, która szukała miłości jak w krainie bajek. Bajka, która kiedyś opowiadał o Darnicie, teraz powinna kończyć się nowym szczęściem.
Na razie jesteśmy tylko rodziną. Strumień wszystkiego. Moja teściowa jak z wodzie.