Świat, w którym samotność już nie przeraża

newsempire24.com 1 dzień temu

Poranek był martwo cichy. Klatka schodowa, jak zwykle, wypełniona była zastojem powietrza — mieszanką kociej karmy, starego plastiku i czegoś słodkawo-lepkiego, co przypominało zeschłą skórkę mandarynki albo tanie perfumy. Kasia przycisnęła czoło do zimnej framugi drzwi i zamarła, nasłuchując, jak w sąsiednim mieszkaniu po raz kolejny zatrzasnął się balkon. Już trzeci raz w tym tygodniu. Ostry, nerwowy dźwięk — to nie był zwykły przeciąg. Brzmiał jak krzyk, jak echo cudzej kłótni, jakby ściana między ich życiami stała się zbyt cienka.

Kasia wciągnęła nosem powietrze. Nie z zimna — ze zmęczenia, które wrosło w nią na dobre. Wciągnęła szare, zniszczone adidasy — swoją „uniwersalną zbroję”. W nich była prawie niewidzialna, ale i swojego rodzaju całością. Choć w środku wszystko dawno się rozpadło.

Sąsiad z czwartego piętra, ten z wąsami w kolorze ceglanego pyłu i wiecznym granatowym dresem, przemknął obok jak cień. Kiedyś zatrzymał ją na klatce słowami: „No samotnie to pewno nudno, co?”. Od tamtej pory jego głos wbijał się w nią jak zardzewiały gwóźdź pod paznokieć.

Autobus, jak zwykle, spóźnił się. W środku śmierdziało przemokniętymi kurtkami, piwem i kwaśną beznadzieją. Kasia złapała poręcz tak mocno, iż zbiegła krew z palców, i wpatrywała się w mętną szybę. Jej odbicie — blada twarz, sińce pod oczami, szary płaszcz zsuwający się z ramienia. Jakby wszystko w niej było nie na miejscu. Matka powiedziałaby: „Wyglądasz jak widmo”. Tylko iż matka nie wiedziała, jak to jest żyć, gdy dni nie kończą się, ale zlewają w jedną szarą, lepką masę, w której nie widać ani początku, ani końca.

W biurze było pusto. Prawie wszyscy pracowali zdalnie. Zostali tylko tacy jak ona — ci, którym w domu było gorzej niż w tym martwym korytarzu. Tu przynajmniej nie słyszała wyrzutów, nie latały kawałki talerzy o ścianę, nikt nie wiercił w niej oczami. Tu było bezpiecznie. Zimno. Pusto. Ale bezpiecznie.

O pierwszej wyszła na podwórko przed biurowcem. Nie paliła. Tylko stała. Obok przeszedł ochroniarz, udając, iż jej nie widzi — jak zawsze. W kieszeni zadzwonił telefon. Matka.

— Mamo, jestem w pracy.
— Znowu sama. Może gdzieś wyjdziesz? Choćby na spacer.
— Mam coś do zrobienia.
— Kasieńka, to nie jest życie. Ty tylko wegetujesz. W twoim wieku…
— Pa, mamo.

Rozłączyła się. Bez złości. Po prostu nie miała już siły się tłumaczyć.

W drodze do domu wstąpiła do sklepu. Kupiła twarożek, bułki, miętową herbatę. Przy kasie stał starszy mężczyzna. Uśmiechnął się i bez słów przepuścił ją przodem.
— Dziękuję — powiedziała. I sama się zdziwiła, jak spokojnie i lekko to zabrzmiało.

W domu było już ciemno, choć jeszcze nie wieczór. Kasia włączyła nie żyrandol, ale starą girlandę — tę samą, którą kiedyś powiesili na Boże Narodzenie. Wtedy, tamtej zimy, wszystko wydawało się inne. Proste. Wesołe. Ciepłe. Śmiali się, jedli przypalone grzanki, słuchali muzyki z telefonu. A teraz — była sama.

Usiadła na podłodze. Oparła się o ścianę. Lodówka kliknęła, jakby chciała potwierdzić, iż dom jeszcze żyje. Nie przestraszyła się. Tylko westchnęła. Dźwięki nie były już wrogami. Były świadkami.

Wzięła telefon. Otworzyła folder z nagraniami. „Głos”. Piętnaście plików. Mówił: „Jestem przy tobie, jesteś dla mnie jedyna”, „Wszystko nam się uda”, „Jesteś wyjątkowa”. A ostatni nagrany… — urywki, krzyk, wulgaryzmy, głuchy odgłos — drzwi? pięść? serce?

Kasia nacisnęła „usuń”. I ręka jej nie zadrżała.

Wstała. Otworzyła okno. Wyciągnęła się w stronę powietrza — brudnego, jesiennego, prawdziwego. WNa balkonie znów zatrzasnęły się drzwi, ale tym razem Kasia tylko roześmiała się cicho, bo w końcu zrozumiała, iż cisza po hałasie to nie pustka, a przestrzeń na nowe początki.

Idź do oryginalnego materiału