No pewna moja synowa oznajmiła, iż widywać się będziemy tylko od święta. A ja przecież dałam im mieszkanie i urządziłam wesele!
Rozstaliśmy się z mężem, gdy mój młodszy syn miał zaledwie cztery lata, a starszy dziesięć. Zostałam sama z dwoma chłopcami. Drugi raz za mąż nie wyszłam – nie było czasu. Trzeba było dzieci wychować, harować od rana do nocy, ciągnąć ten cały dom. Jedynym wsparciem była moja mama – ona odprowadzała wnuki do szkoły, gotowała, pomagała, jak tylko mogła, żebym ja mogła się wysupłać na dwóch etatach.
Dziś mogę powiedzieć, iż moi chłopcy wyrośli na porządnych ludzi – przystojni, mądrzy, wykształceni. Starszy, Jan, dawno ożeniony, buduje dom i mieszka daleko, pod Białymstokiem. Ale z młodszym, Piotrkiem, wiązałam większe nadzieje. Był mi bliższy – i duchem, i tym, iż mieszkał w Warszawie, niedaleko mnie.
Gdy Piotrek poszedł na studia, zdecydowałam się na desperacki krok – wyjechałam do pracy do Niemiec. Chciałam, żeby niczego mu nie brakowało. Sprzątałam domy, opiekowałam się starszymi ludźmi. Każdą złotówkę odkładałam – nie dla siebie, dla nich. Bo wiedziałam: jeżeli nie ja, to nikt.
Kiedy powiedział, iż chce się żenić, początkowo się ucieszyłam. Jego dziewczynę, Kasię, widziałam może ze dwa razy – cicha, grzeczna, uśmiechnięta. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak świetnie potrafi zakładać maski.
Dałam im wszystko, co miałam. Kupiłam im mieszkanie – to samo, na które zarabiałam, śpiąc w zimnych pokojach i dźwigając wiadra. Zorganizowałam im piękne wesele – suknia, sala, DJ, cały ogon. Starszy syn choćby się nie obraził – rozumiał, iż ma własną drogę, a pomoc młodszemu to sprawiedliwość. Żyje daleko, ma swoje sprawy. A Piotrek był blisko – marzyłam, iż będę niańczyć wnuki, spędzać z nimi wieczory, czuć się potrzebna.
Ale życie, jak się okazało, zawsze znajdzie sposób, by nas kopnąć.
Kilka tygodni po ślubie wpadłam do nich z wizytą. Przywiozłam owoce, domowe jedzenie, chciałam zobaczyć, jak się urządzili. Nie oczekiwałam fety, ale liczyłam na ciepłe przyjęcie. Tymczasem…
Kasia powitała mnie z miną jak urzędnik skarbowy. Zaprowadziła do kuchni, postawiła herbatę i siadła naprzeciw.
„Halina Stanisławowna, powiem szczerze. Umówmy się, iż będziemy się widywać tylko od święta. Tak będzie lepiej dla wszystkich. Mniej nieporozumień, mniej kłótni. A relacje tylko na tym zyskają.”
Omal nie upuściłam filiżanki.
„Przepraszam?” – spytałam.
„No tak. Ma pani coś przeciwko? To w interesie nas wszystkich.”
Siedziałam jak porażona. Ta dziewczyna, której dałam dach nad głową, która tańczyła na mojej kieszeni na weselu, teraz dyktuje mi warunki – kiedy mam prawo przyjść, a kiedy jestem „nie na miejscu”.
Przed ślubem była taka słodka, jakby bała się, iż zobaczę, jaka jest naprawdę. A teraz, gdy dostała, co chciała, zrzuciła maskę.
Ale najbardziej zabolało mnie to, iż mój syn milczał. Nie stanął w mojej obronie. Nie przytulił, nie powiedział: „Mamo, zawsze możesz do nas przyjść”. Stał z boku, jakby to nie jego sprawa.
Wyszłam od nich z drżącymi rękami. Wsiadłam do autobusu i całą drogę do domu powstrzymywałam łzy. Harowałam jak wół całe życie. Nie dla siebie – dla nich. A na starość chciałam tylko jednego: być blisko. Być babcią. Być matką, która komuś jest potrzebna.
Jan, starszy, od razu zrozumiał. Powiedział:
„Mamo, nie zasłużyłaś na to. Sam wstydzę się za brata. I za nią. Nie jesteś sama.”
Tak, jest przy mnie. Wspiera. Ale to nie sprawia, iż ból znika. Bo ja nie prosiłam o nic poza miłością i szacunkiem. Nie żądałam pieniędzy. Nie naciskałam, żebym u nich mieszkała. Chciałam tylko być częścią ich życia.
Teraz siedzę w swoim mieszkaniu i nie wiem, co robić. Czuję się jak zdradzona. Jakby moją dobroć wzięto za słabość. Jakby cały mój wysiłek poszedł na marne.
Nie wiem, jak postąpić. Wciąż się uśmiechać podczas rodzinnych obiadów? Czy dać za wygraną i przestać próbować? Bo już nie czuję się jak matka. Czuję się jak obca. We własnym mieszkaniu. W rodzinie, którą sama pomogłam zbudować.