**Dziennik, 5 października**
Wieczorem, gdy zmrok już otulał Kraków, Kinga wracała do domu. Latarnie, jak zwykle, świeciły nieregularnie, a na podwórku panowała ciemność. Przed klatką zwykle stała wielka kałuża, której nie dało się obejść przez zaparkowane samochody. Tego dnia jednak kałuży nie było, mimo iż od rana mżyło. Po prostu zniknęła.
Kinga otworzyła drzwi wejściowe i spojrzała za siebie. Światło z klatki padało na mokry asfalt. *„Nie przywidziało mi się. Ciekawe, jak to się stało”*.
Winda czekała na parterze, co też było niezwykłe – zwykle wieczorami stała na górze. Drzwi rozsunęły się, zapraszając ją do środka. *„Niesamowite. Coś tu się zmieniło”*, pomyślała Kinga, wchodząc. Wcisnęła przycisk i rzuciła okiem na swoje odbicie w zaplamionym lustrze.
Patrzyła na nią zmęczona twarz z smutnymi oczami. Kinga odwróciła wzrok i machinalnie poprawiła kosmyk włosów wymykający się spod wełnianej czapki. Nagle winda drgnęła i stanęła, drzwi z brzękiem się otworzyły, wypuszczając ją na piętro.
— Jestem w domu — powiedziała głośno i włączyła światło, rozpraszając zalegającą w mieszkaniu ciemność.
Pół roku temu odeszła mama. Od tamtej pory Kingę w pustym domu witały samotność, cisza i wspomnienia. Nie spieszyła się do domu, często zostając w redakcji po godzinach. Reszta zespołu uciekała punkt szósta, ona zaś zostawała, porządkując dokumenty i planując kolejny dzień. Koledzy nie lubili jej, uważali, iż jest zbyt drobiazgowa i nieustępliwa. A ona po prostu przywykła do dokładnych i szybkich rozwiązań, tego samego oczekując od innych.
Kiedyś w domu czekała na nią chora mama – nie było czasu w rozmyślania czy rozczulanie się nad sobą. Zanim zachorowała, pracowała jako nauczycielka, wychowując córkę w rygorze. Kinga nauczyła się, iż wszystko musi robić na „szóstkę”, by nie zawieść matki, choć często czuła w sobie bunt. Teraz sama stała się równie wymagająca.
Miała tylko jeden poważny związek. Jednak plany ślubne rozpadły się, gdy mama zachorowała. Kinga nie mogła jej zostawić, a narzeczony nie chciał mieszkać w ciasnym mieszkaniu z chorą teściową.
Tak oto w wieku trzydziestu dwóch lat Kinga została sama. Mężczyźni w redakcji byli albo żonaci, albo łapczywie zerkał na każdą spódnicę. A poza pracą nie miała życia. Wcześniej przez mamę, teraz przez zmęczenie i obojętność. Czekał ją kolejny samotny wieczór przed telewizorem.
W sobotę wstała późno, przeciągnęła się i wyjrzała przez okno. Podwórko przykryła cienka warstwa śniegu, na której wyraźnie rysowały się ślady. Więc nie przymroziło, śnieg gwałtownie stopnieje. I nagle zapragnęła przejść się po tym białym dywanie, zostawić swój ślad. gwałtownie się ubrała i wyszła.
Czyż nie jest to małe szczęście? Śnieg i dwa spokojne dni wolnego. Kinga zjadła śniadanie, ubrała się i wyszła.
— Kinga, do sklepu idziesz? Kupisz mi chleb i bułki? — usłyszała za sobą.
Z uchylonego okna wychyliła się sąsiadka z parteru.
— Dobrze. Może coś jeszcze? — spytała Kinga.
Staruszka zamyśliła się na chwilę.
— Nie, nic więcej, tylko chleb i bułki. — Okno się zamknęło.
No cóż, przynajmniej miała teraz cel. Kinga poszła do sklepu, starając się stąpać obok cudzych śladów.
Oddając zakupy, spytała sąsiadki, co stało się z kałużą przed klatką.
— Nowy woźny ją wygarnął. Złota rączka, co?
— A co się stało ze starym? — Nie żeby ją to szczególnie obchodziło, spytałaKinga odwróciła wzrok, by ukryć łzę, która niespodziewanie spłynęła po policzku, bo oto zrozumiała, iż czasem wystarczy jeden człowiek, by zniknęły nie tylko kałuże, ale i samotność.