Strażnik Stepanow

polregion.pl 7 godzin temu

Stefanowski pojawił się w zakładzie na początku zimy, gdy pierwsze przymrozki skuły ziemię. Nikt nie wiedział, skąd przyszedł. Odróżniał się od miejscowych — czuć to było od razu. Mówił z lekkim północnym zaśpiewem, ale o przeszłości nie wspominał ani słowem. Wartowniczka szepnęła, iż przysłano go z agencji ochrony na zastępstwo. Dokumenty w porządku, trzeźwy, opanowany. Uprzejmy, ale jakby oddalony, jakby każde jego słowo musiało przebić niewidzialną ścianę.

— Tylko nie śpij na służbie — mruknął szef ochrony, przewracając pobieżnie papiery. — Reszty się nauczysz.

Stefanowski nigdy nie spał. Inni stróże potrafili przysnąć przy kaloryferze albo przynieśli składane łóżko na nocne dyżury. On siedział nieruchomo jak posąg. Nie wiercił się, nie wzdychał. Tylko czasem przenosił wzrok z monitora na żelazną bramę i z powrotem. Pił wyłącznie wodę — bez herbaty, bez cukru. Nie palił. Jedzenie przynosił w termosie — zupę i kromkę razowego chleba zawiniętą w starą szmatkę. Jadł wolno, patrząc w pustkę, jakby posiłek był nie potrzebą, ale rytuałem.

Z początku śmiano się z niego. Przezwali go „Krzemień” — za kamienny spokój i ponurą skupioną postawę. Żartowano, iż to uciekinier z klasztoru albo pustelnik, zwłaszcza gdy ktoś podsłuchał jego szept — cichy jak zaklęcie. Ktoś puścił plotkę, iż to były agent: zbyt precyzyjne ruchy, zbyt bystre spojrzenie, którym czasem obrysowywał teren. Ale nikt nie znał prawdy. Stefanowski nie wdawał się w długie rozmowy. Odpowiadał zwięźle, neutralnie, jakby pełnił misję, a nie zwykłą zmianę.

Minęły cztery miesiące. Stefanowski stał się częścią krajobrazu. Przestano go zauważać, jak rdzę na płocie. Dyżurował przy bramie, zapisywał nazwiska, podnosił szlaban dla ciężarówek, patrzył na monitory. Zawsze w milczeniu. Zawsze obojętnie. Czasem miał się wrażenie, iż choćby nie oddycha — tylko obserwuje, jak człowiek, któremu powierzono strzec czegoś więcej niż magazyny i hale.

Pewnego lutowego dnia na teren zakradł się chłopak. Przez dziurę w płocie, jak zawsze. Chciał ukraść miedziane złomowisko, myślał, iż nikt nie widzi. Ale poślizgnął się na oblodzonej rurze przy opuszczonym hangarze i runął na beton. Krzyczał, aż ochrypł. Stefanowski usłyszał nie dzięki kamerom — dzięki dźwiękowi. Pobiegł tam, znalazł go. Chłopak leżał, zaciśnięte zęby, twarz bielsza od śniegu. Noga złamana, kość przebijała przez podartą nogawkę.

Stefanowski wezwał pogotowie. Czekając, zrobił prowizoryczną szynę z patyka i własnego paska — sprawnie, pewnie, jakby całe życie tylko to robił. Nie odzywał się, tylko mocno ściskał rękę chłopca, nie pozwalając mu stracić przytomności. Stał przy nim, nie odrywając wzroku, aż ratownicy zabrali go na noszach. Wrócił na posterunek, zdjął przemokniętą kurtkę, przebrał się i znów zasiadł przed monitorem. Jakby nic się nie stało. Jakby to było najzwyklejsze zdarzenie.

Po tym zdarzeniu mówiono o nim inaczej. Przypomniano sobie, iż zawsze przychodził pierwszy i odchodził ostatni. Że przy bramie zrobiło się czyściej, jakby ktoś zamiatał nocami. Że drobne kradzieże w magazynach ustały. choćby kundel, który przywędrował pod zakład, spał teraz przy jego drzwiach i warczał na obcych, jakby wiedział: ten człowiek to nie zwykły stróż.

A w kwietniu zniknął. Nie przyszedł na zmianę. Bez telefonu, bez ostrzeżenia. Jego numer był poza zasięgiem. Kierownictwo przejrzało papiery — adresu w dokumentach nie było. Tylko minimum: numer dowodu, podpis — ostry, kanciasty, i kontakt do firmy, która dawno zbankrutowała. Dowód był prawdziwy, ale bez meldunku. Jakby Stefanowski istniał tylko na papierze.

Na posterunku znaleźli klucze, mundur złożony w kostkę jak w wojsku, i kartę z jednym zdaniem: *„Dziękuję za spokój”*. Papier był pożółkły, litery — ostre, niemal wycięte nożem. Jeden z ochroniarzy zauważył, iż pismo wygląda dziwnie, jakby z poprzedniego stulecia.

Pies siedział pod drzwiami trzy dni. Nie jadł, nie skomlał, tylko unosił łeb, gdy skrzypiała brama. Patrzył w pustkę, ale czekał. Czwartego ranka wstał, obszedł stanowisko i odszedł — powoli, jakby zrozumiał, iż czekać już nie ma na kogo.

Miesiąc później tokarz z sąsiedniego wydziału przysięgał, iż widział Stefanowskiego na drugim końcu miasta. Siedział na ławce przed szkołą, w tym samym płaszczu, zapiętym pod szyję, z podniesionym kołnierzem. Wpatrywał się w furtkę. Bez ruchu. W dłoniach trzymał gazetę, ale nie czytał — tylko ściskał ją, jak coś ważnego.

Gdy podszedł do niego jakiś przechodzień, wstał, skinął głową — krótko, spokojnie — i odszedł, nie oglądając się. Szedł powoli, jak człowiek, który nigdzie się nie śpieszy, ale mimo to idzie przed siebie.

Więcej go nie widziano. Ani przed szkołą, ani w mieście, nigdzie. Ale stróże zakładu czasem szeptają: jeżeli zostać samemu na nocnej zmianie i zgasić światło, można poczuć — ktoś stoi za bramą. Cicho. Nieruchomo. Równo.

Jakby ktoś tam był. Tylko niewidzialny.

Idź do oryginalnego materiału