Strażnik Opowieści

polregion.pl 16 godzin temu

Strażnik Stefański

Stefański pojawił się w zakładzie na początku zimy, wraz z pierwszymi przymrozkami. Nikt nie wiedział, skąd przybył. Od razu było widać, iż nie jest stąd. Mówił z lekkim północnym akcentem, ale bez wzmianek o przeszłości. Portierka szepnęła, iż przyszedł z agencji ochroniarskiej, na zastępstwo. Dokumenty w porządku, trzeźwy, powściągliwy. Uprzejmy, ale odległy, jakby każde jego słowo musiało przejść przez niewidzialną ścianę.

— Najważniejsze, żeby nie zasnąć na służbie — mruknął szef ochrony, przeglądając jego teczkę. — Resztę ogarniesz.

Stefański nie spał. Nigdy. Inni strażnicy potrafili przycupnąć przy kaloryferze albo przynieśli składane łóżko na nocne zmiany. On zaś siedział nieruchomo, jak posąg. Nie wiercił się, nie wzdychał. Tylko czasem przenosił wzrok z monitora na żelazną bramę i z powrotem. Pił tylko wodę — bez herbaty, bez cukru. Nie palił. Jedzenie przynosił w termosie — flaki i kromkę razowego chleba owiniętą w starą ścierkę. Jadł powoli, patrząc w pustkę, jakby posiłek był nie potrzebą, a rytuałem.

Z początku się z niego naśmiewali. Przezwali go „Krzemień” — za kamienną nieporuszoność i ponurą skupność. Żartowali, iż to uciekinier z klasztoru albo pustelnik, zwłaszcza gdy ktoś usłyszał jego szept — cichy, jak zaklęcie. Ktoś puścił plotkę, iż to były agent: zbyt precyzyjne ruchy, zbyt bystre spojrzenie, którym czasem obrysowywał teren zakładu. Ale prawdy nikt nie znał. Stefański nie prowadził długich rozmów. Odpowiadał krótko, równo, jakby wykonywał misję, a nie zwykłą zmianę.

Minęły cztery miesiące. Stefański stał się częścią krajobrazu. Przestano go zauważać, jak rdzę na płotach. Dyżurował przy bramie, spisywał nazwiska, podnosił szlaban dla ciężarówek, pilnował kamer. Zawsze w milczeniu. Zawsze bez emocji. Czasem wydawało się, iż choćby nie oddycha — tylko patrzy, jak człowiek, którego zadaniem jest strzec czegoś większego niż magazyny i hale.

Pewnego lutowego dnia na teren zakradł się chłopak. Jak zwykle — dziura w płocie. Chciał ukraść miedzianą rurę, myślał, iż nikt nie widzi. Potknął się jednak na oblodzonej rurze przy opuszczonym hangarze i runął na beton. Krzyczał, aż stracił głos. Stefański usłyszał to nie z monitorów — po dźwięku. Pobiegł tam, znalazł go. Chłopak leżał, zaciśnięte zęby, twarz bielsza niż śnieg. Noga złamana, kość przebijała przez podartą spodnie.

Stefański wezwał karetkę. Czekając, zrobił prowizoryczną szynę z patyka i swojego paska — szybko, pewnie, jakby robił to całe życie. Milczał, tylko mocno ściskał dłoń chłopca, nie pozwalając mu zemdleć. Stał przy nim, nie odrywając wzroku, aż lekarze zabrali go na noszach. Wrócił na posterunek, zdjął przemokniętą kurtkę, przebrał się i usiadł przed monitorem. Jakby nic się nie wydarzyło. Jakby to była zwykła kolej rzeczy.

Potem zaczęto o nim mówić inaczej. Przypomniano sobie, iż zawsze pierwszy przychodzi i ostatni odchodzi. Że na bramie zrobiło się czyściej, jakby ktoś zamiatał nocami. Że drobne kradzieże z magazynów ustały. choćby kundel, który przywędrował pod zakład, spał pod jego drzwiami i warczał na obcych, jakby wiedział: ten człowiek to nie zwykły stróż.

A w kwietniu zniknął. Nie przyszedł na zmianę. Bez telefonu, bez słowa. Jego numer był poza zasięgiem. Kierownictwo przeszukało papiery — w dokumentach nie było adresu. Tylko minimum: numer dowodu, podpis — ostry, kanciasty, i kontakt do firmy, która dawno upadła. Dowód był prawdziwy, ale bez meldunku. Jakby Stefański istniał tylko na papierze.

Na posterunku znaleźli klucze, mundur poskładany jak w koszarach, i kartkę z jednym zdaniem: *„Dziękuję za spokój”*. Papier był stary, z pożółkłymi brzegami, pismo — wyraźne, niemal wyryte. Jeden z ochroniarzy zauważył, iż wygląda to dziwnie, jakby z innego stulecia.

Pies siedział pod drzwiami trzy dni. Nie jadł, nie skomlał, tylko unosił pysk, gdy skrzypiała brama. Jego oczy wpatrywały się w próżnię, ale czekały. Czwartego ranka wstał, obszedł posterunek i odszedł — powoli, jakby zrozumiał, iż nie ma już na kogo czekać.

Miesiąc później tokarz z sąsiedniego wydziału przysięgał, iż widział Stefańskiego na drugim końcu miasta. Siedział na ławce przed szkołą, w tej samej pelerynie, zapiętej pod szyję, z podniesionym kołnierzem. Patrzył na furtkę. Nie ruszał się. W dłoniach trzymał gazetę, ale nie czytał — tylko ściskał ją, jak coś bliskiego.

Gdy podeszli do niego, wstał, skinął głową — krótko, spokojnie — i odszedł, nie oglądając się. Szedł wolno, jak człowiek, któremu nigdzie się nie spieszy, ale który i tak idzie.

Więcej go nie widziano. Ani pod szkołą, ani w mieście, nigdzie. Ale strażnicy zakładu czasem szeptają: jeżeli zostaniesz sam na nocnej zmianie i zgaścisz światło, możesz poczuć — ktoś stoi za bramą. Cicho. Nieruchomo. Równo.

Jakby tam był. Tylko niewidzialny.

Idź do oryginalnego materiału