Strażnik Dnia i Nocy

newsempire24.com 1 miesiąc temu

Strażnik Stępieński

Stępieński pojawił się w zakładzie na początku zimy, z pierwszymi przymrozkami. Nikt nie wiedział, skąd przyszedł. Nie był stąd — to było od razu czuć. Mówił z lekkim północnym akcentem, ale bez śladów przeszłości. Warta szepnęła, iż przysłano go z agencji ochrony, na zastępstwo. Dokumenty w porządku, trzeźwy, powściągliwy. Uprzejmy, ale odległy, jakby każde jego słowo musiało przejść przez niewidzialną ścianę.

— Najważniejsze, żeby nie zasnąć na służbie — mruknął szef ochrony, przeglądając jego teczkę. — Reszty się nauczysz.

Stępieński nie spał. Nigdy. Inni strażnicy potrafili przysnąć przy kaloryferze lub przynieść składane łóżko na nocne zmiany. On siedział nieruchomo jak posąg. Nie wiercił się, nie wzdychał. Tylko czasem przesuwał wzrok z monitora na żelazną bramę i z powrotem. Pił tylko wodę — bez herbaty, bez cukru. Nie palił. Jedzenie przynosił w termosie — zupę i kromkę razowego chleba zawiniętą w starą szmatę. Jadł powoli, wpatrując się w pustkę, jakby posiłek nie był potrzebą, a rytuałem.

Z początku śmiano się z niego. Przezwali go „Krzemień” — za kamienną nieruchomość i ponurą skupioność. Żartowali, iż to uciekinier z klasztoru albo pustelnik, zwłaszcza gdy ktoś usłyszał jego szept — cichy, jak zaklęcie. Ktoś rzucił plotkę, iż to były agent: zbyt precyzyjne ruchy, zbyt bystre spojrzenie, którym czasem obchodził podwórze. Ale nikt nie znał prawdy. Stępieński nie prowadził długich rozmów. Odpowiadał w krótkich, równych zdaniach, jakby wypełniał misję, a nie zwykłą zmianę.

Minęły cztery miesiące. Stępieński stał się częścią tła. Przestano go zauważać, jak rdze na ogrodzeniu. Dyżurował przy bramie, zapisywał nazwiska, podnosił szlaban dla ciężarówek, pilnował monitorów. Zawsze w milczeniu. Zawsze obojętnie. Czasem wydawało się, iż choćby nie oddycha — tylko obserwuje, jak człowiek, któremu powierzono pilnowanie czegoś większego niż hale i magazyny.

Pewnego lutowego dnia na teren zakładu zakradł się chłopak. Jak zwykle, przez dziurę w płocie. Chciał ukraść miedziane rury, myślał, iż nikt nie widzi. Ale poślizgnął się na oblodzonej rurze przy opuszczonym hangarze i upadł. Krzyczał, aż ochrypł. Stępieński usłyszał go nie przez kamery — dźwięk dotarł do niego sam. Rzucił się na pomoc, znalazł go. Chłopak leżał, zaciśnięty z bólu, twarz bielsza od śniegu. Noga złamana, kość przebijała przez podartą nogawkę.

Stępieński wezwał pogotowie. Czekając, zrobił prowizoryczną szynę z patyka i swojego paska — szybko, pewnie, jakby robił to całe życie. Milczał, tylko mocno ściskał dłoń chłopca, nie pozwalając mu stracić przytomności. Stał obok, nie odrywając wzroku, aż lekarze nie zabrali go karetką. Wrócił na posterunek, zdjął przemokniętą kurtkę, przebrał się i usiadł przed monitorem. Jakby nic się nie stało. Jakby to było najzwyklejsze zajęcie.

Potem zaczęto o nim mówić inaczej. Przypomniano sobie, iż zawsze przychodzi pierwszy i wychodzi ostatni. Że warta stała się czystsza, jakby ktoś zamiatał nocą. Że drobne kradzieże z magazynów ustały. choćby bezpański pies, który przywędrował do zakładu, sypiał pod jego drzwiami i warczał na obcych, jakby wiedział, iż ten człowiek to nie tylko strażnik.

A w kwietniu zniknął. Nie przyszedł na zmianę. Bez telefonu, bez słowa. Jego numer był poza zasięgiem. Przełożeni przeszukali dokumenty — w papierach nie było adresu. Tylko minimum: numer dowodu, podpis — kanciasty, ostry, i kontakt firmy, która dawno upadła. Dowód był prawdziwy, ale bez meldunku. Jakby Stępieński istniał tylko na papierze.

Na posterunku znaleziono klucze, mundur złożony jak w koszarach i kartkę z jednym zdaniem: „Dziękuję za spokój”. Papier był stary, z pożółkłymi brzegami, a pismo — wyraźne, niemal wyryte. Jeden z wartowników zauważył, iż wygląda to dziwnie, jak z ubiegłego wieku.

Pies siedział pod drzwiami trzy dni. Nie jadł, nie skomlał, tylko podnosił łeb, gdy tylko zaskrzypiała brama. Jego oczy wpatrywały się w pustkę, ale czekały. Czwartego ranka wstał, obszedł posterunek i odszedł — powoli, jakby zrozumiał, iż czekanie nie ma sensu.

Miesiąc później tokarz z sąsiedniej hali przysięgał, iż widział Stępieńskiego na drugim końcu miasta. Siedział na ławce przed szkołą, w tym samym płaszczu, zapiętym pod szyję, z podniesionym kołnierzem. Patrzył na furtkę. Nie poruszał się. W dłoniach trzymał gazetę, ale nie czytał — tylko ściskał ją, jak coś bliskiego.

Gdy podszedł do niego, wstał, skinął głową — krótko, spokojnie — i odszedł, nie oglądając się za siebie. Szedł powoli, jak człowiek, który nigdzie się nie spieszy, ale mimo to idzie.

Więcej go nie widziano. Ani pod szkołą, ani w mieście, ani nigdzie. Ale strażnicy zakładu czasem szepczą: jeżeli zostaniesz sam na nocnej zmianie i zgaścisz światło, możesz poczuć, iż ktoś stoi za bramą. Cicho. Nieruchomo. Równo.

Jakby ktoś tam był. Tylko niewidzialny.

Idź do oryginalnego materiału