Straszna zawierucha: świat ukryty pod śnieżnym woalem

newsempire24.com 1 tydzień temu

Zawieja była potworna. Drogi zasypane – ani przejść, ani przejechać. Drzwi klatki nie otworzyć – zawiane na głucho trzema metrami śniegu, choćby odkopać się nie dało. W końcu to nie północne miasto, a bloki nie są przystosowane do takich kaprysów natury. Prawdziwe nieszczęście, bez żartów.

Tej nocy umierał ojciec Haliny.

Wylew. Ani karetki, ani ratowników, żeby pomóc. Tylko ona, młoda neurolog, i skromny zapas leków oraz narzędzi w domu.

Ojciec upadł w kuchni, stawiając czajnik na kuchence. Halina nie widziała, jak do tego doszło, ale rozpoznanie udaru to zadanie dla pierwszoroczniaka. Dla niej nie było problemem rozpoznać apopleksję i zrozumieć, iż bez szpitala ojciec nie dożyje rana.

Dzwoniła do każdego, do kogo się dało, choćby na policję. Odpowiedź była jedna: „Zgłoszenie przyjęte. Gdy tylko będzie możliwość, nasi pracownicy do was dotrą.”

Nikt nie przyjdzie z pomocą, to było jasne. Ale nie wybaczyłaby sobie, gdyby nie spróbowała wszystkiego. Ojca z trudem wlekła na łóżko, a on tylko jęczał, całkowicie sparaliżowany. Antykoagulanty odpadają. Więc aspiryna, potem prednizolon dożylnie, przeciw obrzękowi mózgu. Zmierzyła ciśnienie: niskie. Więc bisoprolol niepotrzebny.

Pozostawało tylko czekać. Halina działała jak automat. Według instrukcji, podręcznika. Żadnych emocji, tylko pustka w środku.

A potem, na dokładkę, zgasło światło. W mieszkaniu zrobiło się ciemno i jakoś ciasno. Jakby meble spuchły półtora raza, powietrze zgęstniało do konsystencji syropu, a dźwięki stały się ostre i głośne. Ojciec oddychał. Chrapliwie, ale równo. Bez jęków – już dobrze. A sama Halina zdawała się w ogóle nie oddychać.

– Żeby już było rano – szepnęła cicho. Tylko po to, by usłyszeć własny głos. By upewnić się, iż jeszcze żyje.

I w tej samej chwili w drzwi zagrzmiało głośne pukanie.

Halina jednocześnie przestraszyła się i ucieszyła. Pomoc nadeszła, bo któż inny mógłby teraz pukać? Rzuciła się do drzwi, potykając się o wszystkie kanty po drodze. Namacała zamek, otworzyła. W oczy uderzył jasny, biały blask latarki.

– Cześć – powiedział z drugiej strony męski głos, aż nazbyt dobrze jej znany.

To był tylko sąsiad. Typ spod ciemnej gwiazdy, Krzysiek, któremu brakowało dorosłego podejścia do życia. Nie mogła go znieść. Czterdziestolatek zachowywał się jak piętnastolatek uwolniony spod rodzicielskiej kurateli. Był nieodpowiedzialnym roztrzepańcem, który mógł chodzić pół roku nieogolony jak dziki człowiek, a potem ostrzyc się na irokeza i pokolorować włosy na jaskrawozielono, mógł się pobić z dzielnicowym, mógł popełnić setki głupstw. Mógł nie pracować. A mimo to – żył.

Dla niej, która dzieciństwo i młodość spędziła na notatkach i rysunkach jelit, kości i czaszek, jego filozofia życia była obraźliwa. Tacy jak on nie powinni istnieć w normalnym społeczeństwie.

Halina chciała zatrzasnąć przed nim drzwi, ale Krzysiek bezceremonialnie wsunął nogę w próg. To była czysta bezczelność i naruszenie granic na granicy prawa.

– Wszystko w porządku? – spytał.

– Zabierz nogę – powiedziała stanowczo.

Bała się go, za każdym razem, gdy mieli jakikolwiek kontakt, instynktownie się odsuwała.

– Dobra – rzeczywiście cofnął nogę, przy okazji opuszczając latarkę. – Po prostu pomyślałem, iż może potrzebujesz pomocy.

– Nie od ciebie.

– Czyli jednak potrzebujesz – wykazał się spostrzegawczością Krzysiek. – Masz zapas wody?

– Mój Boże, przecież w czajniku! A jak nie, to z kranu naleję! – warknęła i znów próbowała zatrzasnąć drzwi.

Bezczelny typ! Ale tym razem Krzysiek nie wstawiał nogi. Zostawił na progu pięciolitrową butelkę wody. Potem wrócił do swojego mieszkania. Za ścianą. Za ścianą, która nie chroniła przed jego pijanymi wrzaskami, nieudolnym graniem na gitarze i nieudanymi eksperymentami z harmonijką ustną.

– Niesamowity drań – mruknęła Halina.

A potem się zamyśliła. I przeszła do kuchni. Dokładnie tak – krany jeczały chórem pustych rur. Pięciolitrówka została na granicy między jej mieszkaniem a światem zewnętrznym.

A później Krzysiek przyniósł paczkę baterii i latarkę. O czym ona, lekarz, zupełnie nie pomyślała. A to przecież ona powinna być zbawczynią, przynajmniej w obrębie klatki schodowej.

– Mam ochotę posłać cię do diabła – powiedziała Halina, kiedy Krzysiek wręczył jej naładowaną latarkę.

– No to ślij – wzruszył ramionami. – Ale powiedz: jak twój ojciec?

– Co, z nim piłeś? Co ciebie to obchodzi?

– Nie piłem. Z nim. Jak on się ma? – spytał wprost.

– Wylew… – wyrwało się Halinie. – Potrzebna karetka…

Krzysiek gwałtownie odwrócił się na piętach swoich znoszonych klapek i zniknął za swoimi zniszczonymi drzwiami. Halina została sama. Z umierającym ojcem. Z pięciolitrowką wody i latarką.

– To drań, tato. Naprawdę, drań. Podwórkowy pijak – sam ich łapałeś na pęczki…

Latarka, przy okazji, była prawdziwym darem. Udało się zmierzyć ojcu ciśnienie, znaleźć w zapasach butelkę z glukozą i przygotować kroplówkę. Spróbowała nastawić czajnik – nie wyszło! choćby gaz się zaciął!

Chciało jej się płakać. Dyplomowana neurolog, a nie może uratować jedynej osoby, która jest dla niej ważna. I wszystko przez to, iż naraz spadło za dużo śniegu? Po co więc te lata nauki, stażu? Nigdy jeszcze nie czuła się tak bezradna.

A potem znowu pojawił się Krzysiek.

– Wyglądasz na w kiepskim stanie, Halina. Czuję, iż coś jest nie tak, uwierz mi – był ubrany w coś bardzo futrzanego, polarnego. Jak zdobywcy Arktyki na starych fotografiach. W ręku trzymał torbę, wypchaną czymś w podobnym stylu – puchate rękawy i grube skarpety wystawały spod niezapiętego klapy.

– Nie wier– Chodź, pomogę ci z ojcem – powiedział Krzysiek, a w jego głosie, po raz pierwszy, zabrzmiała twarda pewność, która sprawiła, iż Halina bez słowa skinęła głową i ruszyła za nim w ciemność korytarza, gdzie czekała teraz ich wspólna droga przez zaspy – długa, trudna, ale w końcu prowadząca do światła.

Idź do oryginalnego materiału