Steedman: Córka tkaczki. Pierwsze spotkanie z pejzażem przeszłości mojej matki

krytykapolityczna.pl 8 miesięcy temu

*

Prezentujemy fragment Pejzażu dobrej kobiety Carolyn Steedman, która właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa Krytyki Politycznej. To książka, w której autorka „przywraca klasie robotniczej prawo do emocji” (jak pisze Magda Szcześniak), autobiograficzna opowieść o Londynie lat 50., porównywana m.in. z twórczością nagrodzonej Noblem Annie Ernaux. Zamów ją tu – teraz z 25-procentową zniżką.

*

Kiedy miałam trzy lata, jeszcze zanim urodziła się moja siostra, przyśnił mi się sen. Przez lata pozostał on niezmącony, topografia jest całkowicie jasna, a szczegóły ubioru tak precyzyjne, iż mogę z nich skorzystać, by umieścić go w czasie historycznym. Byłyśmy na ulicy, tak szerokiej, z tak bardzo oddalonymi od siebie domami po dwóch stronach jezdni, iż może to wcale nie była ulica; domy stały nisko przy ziemi, a pomiędzy nimi były przerwy, tak iż dużą część obrazu wypełniało niebo. Na pierwszym planie, po naszej stronie szerokiej ulicy, spieszyła się kobieta, która przyszła z domów za nami. Perspektywa we śnie musiała zmieniać się kilkukrotnie, bo raz widziałam ją jak gdyby z góry, idącą przez jakiś plac albo skrzyżowanie, a potem znowu z konkretnego punktu, w którym stałam i jej się przyglądałam, od przodu i z lewej.

Miała na sobie płaszcz w stylu New Looku, z beżowej gabardyny, odcięty w talii i opadający w formie dwóch kołyszących się wdzięcznie zakładek materiału (to kołysanie prawdopodobnie powodowały bardzo wysokie obcasy, ale nie zwróciłam uwagi na buty). Kapelusz nasunęła nisko na czoło, włosy gładko zaczesała do tyłu. Spieszyła się, jej ruchy były jakieś urywane, szła nerwowo, pobudzona, rozglądała się, a gdy znalazła się na pierwszym planie mojego snu, dostrzegła mnie. Kilka razy odwróciła się i zrobiła w moim kierunku parę kroków, ganiąc, grożąc palcem.

Zachęcając mnie może, bym podążyła za nią, ale idąc zbyt szybko, żebym uwierzyła, iż tego właśnie chce, weszła w obrotowe drzwi z ciemnego, wypolerowanego drewna mahoniowego i szkła. Zaczęła kręcić się w nich w kółko, patrząc na mnie przy każdym obrocie. Chciałam wiedzieć, co robi i czego ode mnie chce.

Słuchaj podcastu „Wychowanie płci żeńskiej”:

Spreaker
Apple Podcasts

W dzieciństwie widać tylko najbliższe otoczenie i nikt niczego nie wyjaśnia. Dzieci nie dysponują analizą społeczną tego, co się z nimi i wokół nich dzieje, więc pejzaż i podsuwane przez niego obrazy muszą pozostać tłem, a znaczenia nabrać później, w innych okolicznościach. Ten sen to przeszłość, która leży w sercu mojej teraźniejszości: to moje narzędzie interpretacyjne, środek umożliwiający mi opowiedzenie historii. Moje zrozumienie tego snu budowało się długo i warstwami. Na przykład dziwna, niska zabudowa dziś najbardziej kojarzy się z komiksem Krazy Kat George’a Herrimana, w którym budynki pojawiają się i znikają z kadru na kadr, co oczywiście przypomina Londyn z przełomu lat 40. i 50.: pomiędzy domami wskutek bombardowań pozostały przerwy, więc niebo zbliżało się do ziemi bardziej, niż powinno. Zrozumiałam, co widziałam we śnie, kiedy poznałam słowa „gabardyna” i „mahoń”. Urodziłam się w roku New Looku, a w roku 1951, czyli narodzin mojej siostry, dowiedziałam się, iż suknie, które na spódnicę potrzebują dwudziestu jardów tkaniny, są przedmiotami tak drogimi jak dzieci – a adekwatnie droższymi, bo po 1948 roku dzieci utrzymywało się względnie tanio, na fali nieodpłatnego mleka i soku pomarańczowego, a dobry materiał w dowolnej ilości jeszcze długo trudno było zdobyć.

Te szczegóły sprawiają, iż patrząc wstecz, mogę nazwać pewne rzeczy; nie są to jednak dowody dotyczące tamtego okresu historycznego. Jedyny d o w ó d występujący w tym śnie to poczucie adekwatne dzieciństwu – a prawdopodobnie wszystkim dzieciństwom: zdziwienie dziecka, które patrzy z chodnika, zastanawia się, co się dzieje, co kombinują dorośli, czego od niego chcą, czego po nim oczekują. Jest to dowód w tym sensie, iż jako odczucie nasuwa się raz za razem, kształtując reakcje na zupełnie odmienne wydarzenia. Sama pamięć nie może wskrzesić czasu przeszłego, bo to właśnie pamięć kształtuje go długo po tym, jak przeminie czas historyczny. Mój sen nie jest zamkniętym wydarzeniem z lata 1950 roku. Przeszedł wiele etapów przetwarzania i odkrywania, a taki cykl reinterpretacji przyniósł zrozumienie, do którego nie może dojść dziecko: dopiero niedawno dotarło do mnie, kim tak naprawdę była kobieta w płaszczu à la New Look.

Dziś, po latach, widzę czas mojego dzieciństwa jako punkt pomiędzy dwoma światami: tym dawniejszym – „w czasie wojny”, „przed wojną”, „w czasie wielkiego kryzysu”, „wtedy” – a tym, który zamieszkujemy teraz. Obecność wojny była tak namacalna w pierwszych pięciu latach mojego życia, iż wciąż trudno mi uwierzyć, iż jej nie doświadczyłam. Wszędzie ziały leje po bombach, domki z prefabrykatu stały na ugorach, większość towarów wciąż kupowało się na kartki. A kiedy nie trzeba już było mieć kartek na mięso, pod biblioteką na High Street w lecie 1951 roku matka przedarła książeczkę nad wózkiem siostry, i był to gest, który wciąż napełnia mnie pragnieniem, by zrobić coś podobnie buntowniczego i ostatecznego. Następnie spojrzała na drugą stronę ulicy, gdzie szła kobieta w rozkloszowanej sukni, potem na siebie, na granatową garsonkę z prostą spódnicą w stylu lat 40., marząc z rozdrażnieniem o New Looku; a potem na nas, dwie żywe przeszkody stojące między nią a dwudziestoma jardami materiału. Kiedy wróciłyśmy do domu, powiedziała, iż wystałaby tę tkaninę przy bocznych drzwiach fabryki; ale nie tutaj; i nie z wami dwiema…

Swoją historię matka opowiadała mi we fragmentach już w latach 50. Jej opowieść służyła nie temu, by mnie bawić – w przeciwieństwie do znacznie późniejszych opowieści ojca – ale temu, żeby dawać mi nauki. Była sobie dziewczynka, jedenastolatka z gospodarstwa położonego o siedem mil na wschód od Coventry, która została wysłana na służbę na plebanii w Burnley. Ściskała blaszane pudełko i płakała, czekając wraz z odprowadzającą ją rodziną na pociąg do Manchesteru. Tamci z Burnley posłali jej pieniądze na bilet; „ale pomyśl, jak ona się czuła, taka mała dziewczynka, ledwie jedenaście lat, nic nie miała poza tym pudełkiem. Oj, jak płakała”.

Dziś ja płaczę nad takimi relacjami z dzieciństwa, ukradkiem szlocham nad raportami dziewiętnastowiecznych komisji śledczych zajmujących się pracą dzieci. Oddaję się rozkosznej rozpaczy w bibliotekach, a łzy plamią kartki, na których dziewczynka z zieleniną opowiada Henry’emu Mayhew swoją historię. Nauka z tego oczywiście płynęła taka, iż nie wolno mi nigdy, przenigdy użalać się nad sobą, bo przecież mi się poszczęściło – miałam użalać się nad tymi wszystkimi silnymi, dzielnymi kobietami, które dały mi życie.

Opowieść ta, niosąca w sobie zacięty resentyment wobec niesprawiedliwości świata, przekazywana była przez siedemdziesiąt lat i trzy pokolenia. A wszystkie one, wszystkie te dobre kobiety, rozpuściły się w figurze mojej matki, która była – jak sama nam powiedziała – d o b r ą m a t k ą. Nie chodziła na potańcówki ani pijatyki (często mówiono nam o ginie jako zgubie matek; „Kiedyś piła gin” – wiele lat później powiedział mi ojciec z nostalgiczną nutką żalu w głosie). Nie wiązała mi kawałka sznurka wokół dużego palca u nogi, w przeciwieństwie do jednej matki, którą znała. Pamiętam, iż ta opowieść o matczynym zaniedbaniu wtedy wydała mi się przesadzona: sznurek miał zwisać z okna przy ścianie domu, tak by pijana matka wracająca z hulanki mogła za niego pociągnąć, obudzić dziecko, kazać mu sobie otworzyć i posłać je do sklepu po porcję mięsa w cieście z tłuczonym groszkiem. Do tej pory zasypiam, myśląc o tym, iż ja przynajmniej n i e leżę na zimnym chodniku przykryta gazetami.

Jedenastolatka, która płakała na stacji w Coventry, nienawidziła być służącą. Zwolniła się najszybciej, jak tylko mogła, znalazła pracę w tkalni – „była dobrą tkaczką; dali jej sześć krosien, zanim skończyła szesnaście lat” – wyszła za mąż, urodziła dziewięcioro dzieci, z czego ośmioro przed pierwszą wojną światową wyemigrowało, by tkać w Massachusetts: „do gwardianów [dzieci] nigdy nie chodziły”. Dużo, dużo później dowiedziałam się z książki One Hand Tied Behind Us [Jedna ręka związana z tyłu], iż w miejscowościach fabrycznych w Lancashire jedna tkaczka najczęściej obsługiwała cztery krosna.

Słuchaj podcastu „Wychowanie płci żeńskiej”:

Spreaker
Apple Podcasts

Tkaczki z Burnley nie wywalczyły ograniczenia liczby obsługiwanych maszyn – mojej prababce przydzielono ich sześć nie dlatego, iż dobrze pracowała, ale po to, żeby ją wyzyskiwać. W 1916 roku, kiedy mąż jej córki Carrie zginął nad Sommą, zajęła się także opieką nad trzyletnim dzieckiem – moją matką – żeby Carrie mogła chodzić do fabryki. Ale na długo zanim opowieść ta ułożyła mi się w głowie, zanim potrafiłam ubrać jedenastolatkę z mojej wyobraźni w kostium z lat 70. XIX wieku, doskonale wiedziałam, jak ta dziewczynka ostatecznie postąpiła i jak się czuła: popłakała sobie, bo łzy nic nie kosztują; a potem przestała i wzięła się w garść, bo na tym świecie nic nie jest za darmo. Dano jej jedynie – co przekazała nam wszystkim – potężną i straszliwą wytrzymałość, autodestrukcyjny opór tych, którzy radzą sobie najlepiej jak potrafią z tym, co przyniesie im życie.

Wychowana w stojącej bawełną miejscowości matka była szczególnie wyczulona na tkaninę i splot. Mogę datować zdarzenia na podstawie ubrań noszonych przeze mnie w dzieciństwie i materiału, z jakiego je wykonano. Z powodu reglamentacji dzieci powojnia miały mało odzieży. W pamięci utkwiła mi nie tylko bieda, ale także nazwy: baraczyk, czesanka, gabardyna, diagonal, dżersej, batyst… Sen o New Looku musiał mi się przyśnić latem roku 1950 lub niedługo później, bo miałam w nim na sobie jedną z dwóch uszytych mi w tamtym roku letnich sukienek z bawełny, w zieloną lub niebieską krateczkę, które dzięki popuszczaniu materiału starczyły mi aż do pójścia do szkoły.

Któregoś dnia 1950 roku, chyba na wiosnę, jeszcze zanim uszyto mi te sukienki, moja matka zabrała mnie na północ do Burnley, do tkalni, gdzie popołudniem odwiedziła przy pracy dawną znajomą z dzieciństwa. Kobieta uśmiechała się do mnie i kiwała głową. Hałas wokół wymuszał wszechogarniające milczenie. Potem matka powiedziała mi, iż musiały czytać sobie z ruchu warg, bo nie słyszały się nawzajem w terkocie krosien. Ale ja na hałas nie zwróciłam uwagi. Kobieta miała na sobie czarne buty na wysokiej platformie. Wciąż wierzę, iż słyszałam, jak stukały na wyfroterowanej na błysk podłodze, gdy chodziła pomiędzy maszynami. Zawsze kiedy słyszę słowo „doglądać”, myślę o jej cierpliwej dbałości o potrzeby maszyn, kontroli nad nieustającą pracą; pół głowy i ręce zajęte, ale krosna ciągle domagają się uwagi. Kiedy pracowałam jako nauczycielka w szkole podstawowej, czasem przypominałam sobie to uczucie ze szczególną wyrazistością, chodząc pomiędzy ławkami po twardej podłodze: wszystkie krosienka pracowały, ale potrzebowały mnie do ciągłej regulacji.

Tamta kobieta miała na sobie sukienkę, która zdawała mi się bardzo krótka, gdy ją wspominałam w kolejnych latach: szerokie ramiona, prosta spódnica w czarne i czerwone kwiaty, układająca się tak a nie inaczej, bo – jak wiem dziś – była z domieszką rayonu. W latach powojennych nie brakowało kobiet marzących o długiej, rozkloszowanej spódnicy, ale niemogących jej sobie uszyć. A ja chciałam chodzić w krótkiej spódnicy, na wysokich obcasach, umalowana jaskrawoczerwoną szminką i sterować tą całą maszynerią. To było moje pierwsze spotkanie z pejzażem przeszłości mojej matki. Pojechałyśmy tam jeszcze raz w 1950 roku; musiało to być jesienią albo zimą, bo – jak już teraz wiem – matka była wtedy w ciąży z moją siostrą. Następną podróż na północ miałam odbyć dopiero, kiedy skończyłam dziewiętnaście lat. Tego pierwszego razu, późną wiosną, świat jeszcze był jasny. Na skraju miasteczka, zdaje się, iż na końcu ulicy, przez las biegł strumyk; w lesie rosły hiacyntowce, a ich wspomnienie podpowiada, iż to był maj. Pluskałyśmy się w płytkiej wodzie. To była czysta woda, której kiedyś używano do płukania bawełny. Płynęła skądinąd, z miejsca, gdzie stały fabryki, zanim nastąpił wiek pary; na dnie doskonale było widać żwir. Nie zrywałyśmy kwiatów. Zostawiłyśmy je, żeby ktoś inny też się mógł nimi nacieszyć. Miała na sobie zielony, tweedowy żakiet. Dobrze, iż nie włożyła pończoch, bo musiałaby je zdjąć. Śmiała się, uśmiechała – ostatni raz.

**

Carolyn Steedman – brytyjska historyczka specjalizująca się w społecznej i kulturowej historii współczesnej ze szczególnym uwzględnieniem kwestii dotyczących pracy, płci, klasy społecznej i dojrzewania. Emerytowana profesorka historii University of Warwick. Członkini Akademii Brytyjskiej.

Idź do oryginalnego materiału