Stary kawaler, który ukochał samotność.

newsempire24.com 1 tydzień temu

Kowalski był starym kawalerem. Żył sobie spokojnie, samotność go nie męczyła. Pracował jak wół. Kochał swoją pracę. Przywykł robić wszystko idealnie, żeby wszędzie był porządek. Mimo wielu znajomości z kobietami, tej jedynej nigdy nie spotkał. Tego roku pod koniec lipca wybrał się na urlop na południe. Był bardzo zmęczony i chciał choć trochę uciec od cywilizacji. Wszedł w internet i zamieścił ogłoszenie.

Odpowiedziała mu kobieta z dwojgiem dzieci, mieszkanka południowej wsi. Do morza tylko dwadzieścia minut piechotą, za to miejsce z dala od kurortów i miast, osobny pokój, a w ramach umowy – gotowanie domowych posiłków w zamian za zakupy. Kowalski dał się skusić. Dojechał bez przygód, nawigator nie zawiódł. Dom był stary, ale schludny, pokój przytulny, a gospodyni życzliwa. Po podwórku biegał mały piesek, york. W ogrodzie dojrzewały owoce, a dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka, około 9-10 lat, krzątało się po gospodarstwie. Gospodyni nie narzucała się Kowalskiemu, pytała tylko, co ma ugotować, częstowała go obficie truskawkami i uśmiechała się słodko. Kowalski całe dnie spędzał nad morzem – pływał, wspinał się po skałach, fotografował i pisał do starego kumpla na Facebooku. Czasem zastanawiał się, skąd u pięćdziesięcioletniej kobiety tak małe dzieci. Zastanawiał się, zastanawiał, aż w końcu zapytał.

– Anno, to pańskie wnuki?
– Nie – odparła Anna – to moje dzieci, tylko późne. Związku nie stworzyłam, za mąż nie wyszłam, więc postanowiłam urodzić sobie dzieci. Zresztą nie jestem taka stara, mam tylko 48 lat.

Gdy tak rozmawiali, Kowalski przyjrzał się gospodyni – miła, łagodna, uśmiechnięta. Podobało mu się też jej imię. Anna, Anusia. Tak samo miała na imię jego matka. A od Anny pachniało truskawkami i masłem. Młode wino było smaczne, wieczory lekko chłodne, a niebo pełne gwiazd. Oboje nie udawali – byli dorośli. W dzień zachowywali się normalnie, a nocą Kowalski cicho przechodził na część gospodyni, do Anusi. Potem skradał się z powrotem do swojego pokoju. Dzieci nie wolno było budzić. Mały piesek choćby nie zaszczekał na Kowalskiego, tylko spoglądał sprytnie, jakby wszystko rozumiał. Dobry pies, oszczędny. Zjadał kilka łyżek, ale sumiennie pilnował podwórka. Nazywał się Maksio. I właśnie Maksio zaczął chodzić z Kowalskim nad morze, choćby pływał, potem wychodził, otrząsał się, suszył na słońcu i biegł do domu przed Kowalskim. A on – za nim. Ale pewnego dnia Maksio nie przyszedł. Kowalski poszedł go szukać, wołał, krzyczał, napisał kilkanaście ogłoszeń i zaczął je rozklejać. Gdzie się podział pies? Nie wiadomo. Starsza sąsiadka powiedziała, iż może zabrali go przyjezdni, ci, którzy wynajmują dom na drugim końcu wsi. Kowalski tam poszedł. Gdy dotarł, powiedziano mu, iż wyjechali z małym pieskiem godzinę temu w stronę drogi głównej. Kowalski wrócił, wsiadł do samochodu i ruszył w pogoń. Dogonił ich po około osiemdziesięciu kilometrach i zablokował drogę. Z terenówki wyszły dwie młode, bezczelne dziewczyny.

– Hej, zabieraj się stąd! Nie umiesz jeździć? Zaraz wezwiemy policję!
– Wzywajcie – odparł Kowalski – tylko najpierw oddajcie psa.
– Oho, rozpuścił sobie gumę – zaśmiała się ta wyższa – to bezdomny pies, my go ratujemy.
– Nie jest bezdomny – odparł Kowalski – ma rodzinę. To nie wasz pies.
– Spadaj – zawyła druga – jak nie odjedziesz, to potłuczemy szyby!
Kowalski obszedł je i zawołał: „Maksio, Maks!”. Piesek zaszczekał i zaczął biegać po siedzeniach, próbując przecisnąć się przez uchylone okno. Dziewczyny chwytały Kowalskiego za ręce, przeklinały i próbowały go uderzyć. Kowalski nie wiedział, co robić, zgubił się, przecież nie będzie bił kobiet.

Pomógł nadjeżdżający policjant, gruby, spocony, sapiący. Regularnie zatykając uszy od krzyków dziewczyn, kapitan wziął Maksia na ręce.
– Cicho wszyscy! Do kogo pies pójdzie, ten go zabierze. Przecież nikt nie ma dokumentów na niego.

– Kizia, Puszek – zakrzątały się dziewczyny, wyciągając kiełbasę – chodź do nas, do samochodzika.
– Jedziemy, Maksio, do domu – powiedział Kowalski.
Policjant postawił psa na ziemię. Maksio rzucił się do Kowalskiego, merdając ogonem i głośno szczekając.
– No to się chyba rozstrzygnęło – sapnął policjant.

– Nie, to nasz pies – krzyknęły dziewczyny – Nie macie prawa go zabierać! Poskarżymy się waszemu przełożonemu! My go uratowaliśmy od samowolki!
Policjant zaczerwienił się.
– Słuchajcie, wybawicielki. Alto odjedziecie po dobremu, albo sprawdzę wam ubezpieczenie, gaśnicę, trójkąt, apteczkę. I przeliczę wszystkie tabletki. Samochód macie brudny. A i sprawdzę, czy nie kradziony. A komputer tylko na komendzie…

Terenówka zniknęła szybko.
Kowalski uścisnął dłoń policjanta.
– Dziękuję, panie oficerze.
– Nie ma za co. Sam mam takiego kundelka. Szczekacz, strachliwy i cwaniak. Zimą chodzi w kubraczku, zmarźlak. Dobra rasa, wierna. I wygodny rozmiar. No to powodzenia. Nie łamać przepisów.

Kowalski wsiadł do samochodu, Maksio ułożył się na jego kolanach, mały, ciepły, sierść jak welur. Kowalskiemu zrobiło się dobrze, dawno nie czuł się tak dobrze. Droga równa, samochód cicho mruczy, i Maksio wspaniały. Ale wśród tego dobra nagle zrobiło mu się smutno – niedługo wyjazd. W pustym mieszkaniu nikt na niego nie czeka. Przemknęła mu myśl: zawrócić i zabrać Maksia do domu. Co tam te rzeczy, kilka koszulek, bielizna i dres. Myśl błysnęła. Kowalski ją zauważył, westchnął i pojechał do Anny.

Pozostały tydzień był deszczowy. Ale Kowalski i tak chodził popływać. I Maksio z nim. Nocą skradał się do sypialni Anusi, a ranoNastępnego ranka, gdy pakował walizki, Anna podeszła do niego i powiedziała cicho: “A może zostań?”.

Idź do oryginalnego materiału