Marian Kowalski był starym kawalerem. Żył sobie spokojnie, samotność go nie uwierała. Harował jak wół. Pracę uwielbiał. Przywykł robić wszystko idealnie, żeby wszędzie był porządek. A ile kobiet poznał, idealnej nie spotkał. Tamtego roku pod koniec lipca wybrał się na urlop, na południe. Był zmęczony i chciał uciec od cywilizacji. Wszedł w internet, dał ogłoszenie.
Odezwała się kobieta z dwójką dzieci, mieszkanka południowej wsi. Do morza 20 minut piechotą, za to miejsce z dala od kurortów i miast, osobny pokój, a w ramach umowy – za jego zakupy ugotują domowy obiad. Skusił się. Dojechał bez przygód, nawigator nie zawiódł. Dom był stary, ale czysty, pokój przytulny, a gospodyni życzliwa. Po podwórku biegał mały piesek, york. W ogrodzie dojrzewały owoce, a dwójka dzieci, chłopiec i dziewczynka, może 9-10 lat, krzątała się po gospodarstwie. Gospodyni nie narzucała się Marianowi, pytała, co ma ugotować, częstowała hojnie truskawkami i uśmiechała się słodko. Marian całe dnie spędzał nad morzem – pływał, wspinał się po skałach, fotografował i pisał do starego kumpla na Facebooku. Czasem zastanawiał się, skąd u pięćdziesięcioletniej kobiety tak małe dzieci. Zastanawiał się, zastanawiał, aż w końcu zapytał:
– Katarzyna Stanisławówna, to państwo wnuki?
– Nie – odparła Katarzyna – to moje dzieci, tylko późne. Z rodziną nie wyszło, za mąż nie poszłam, więc postanowiłam chociaż dzieci urodzić. I nie jestem taka stara, mam tylko 48 lat.
Gdy tak rozmawiali, Marian przyjrzał się gospodyni – sympatyczna, ciepła, uśmiechnięta. I imię mu się podobało. Katarzyna, Kasia. Tak miała na imię jego mama. A pachniała od niej truskawkami i masłem. Młode wino było wyśmienite, wieczory lekko chłodne, a niebo usiane gwiazdami. Żadne z nich nie udawało – dorośli ludzie. W dzień zachowywali się normalnie, a nocą Marian cichaczem przechodził na stronę gospodyni, do Kasi. A potem wracał do swojego pokoju. Dzieci nie można było budzić. Mały piesek choćby nie zaszczekał na Mariana, tylko zerkał chytrze, jakby wszystko rozumiał. Dobra psina, oszczędna. Zjadała dwie łyżki jedzenia, ale pilnowała podwórka sumiennie. Miała na imię Matylda. I zaczęła chodzić z Marianem nad morze, choćby pływała, potem wychodziła, otrząsała się, suszyła na słońcu i biegła do domu przed Marianem. A on – za nią.
Ale pewnego dnia Matylda nie przyszła. Marian zaczął jej szukać, wołał, krzyczał, napisał z dziesięć ogłoszeń, poszedł je rozklejać. Gdzie się podziała suczka? Nie wiadomo. Starsza sąsiadka powiedziała, iż może zabrali ją jacyś przyjezdni, którzy wynajmowali dom na końcu wsi. Marian tam poszedł. Doszedł, a oni powiedzieli, iż wyjechali z małym pieskiem godzinę temu, w stronę szosy. Marian wrócił, wsiadł w samochód i ruszył w pogoń. Dogonił ich po 80 kilometrach i zablokował drogę. Z terenówki wyszły dwie dziewczyny, młode, bezczelne.
– Hej, odstaw tę fury! Nie umiesz jeździć? Zaraz wezwiemy policję!
– Wołajcie – odparł Marian – tylko najpierw oddajcie psa.
– To se wymyślił – zaśmiała się ta wyższa – ona jest bezdomna, my ją ratujemy.
– Nie jest bezdomna – powiedział Marian – ma rodzinę. To nie wasz pies.
– Spadaj stąd – zawyła druga – jak nie odjedziesz, to szyby zbijemy!
Marian obszedł je i zawołał: „Matylda, Matylda!”. Suczka zaszczekała i zaczęła biegać po siedzeniach, próbując przecisnąć się przez uchylone okno. Dziewczyny łapały Mariana za ręce, przeklinały i próbowały bić. Marian nie wiedział, co robić, stracił rezon, no przecież nie będzie bił kobiet.
Pomógł nadjeżdżający policjant, tęgi, spocony, sapnął głośno. Okazjonalnie zatykał uszy od krzyku dziewczyn, wziął Matyldę na ręce.
– Cicho wszyscy! Do kogo pies pójdzie, ten go dostanie. Przecież nikt nie ma dokumentów.
– Kicia, Kruszynka – zawinęły się dziewczyny, wyciągając kiełbasę – chodź do nas, do autka!
– Wracamy do domu, Matyldo – powiedział Marian.
Policjant postawił psa na ziemię. Matylda pognała do Mariana, merdając ogonem i głośno szczekając.
– No to się rozstrzygnęło – wysapał policjant.
– Nie, to nasz pies! – krzyknęły dziewczyny. – Nie macie prawa go zabierać! Poskarżymy się twojemu przełożonemu! My go uratowałyśmy!
Policjant zrobił się czerwony.
– Słuchajcie, wybawicielki. Alto po dobroci odjeżdżacie, albo sprawdzam wam teraz ubezpieczenie, gaśnicę, trójkąt, apteczkę. I wszystkie tabletki w niej policzę. Samochód macie brudny. A przy okazji sprawdzę, czy nie kradziony. A komputer tylko na komendzie…
Terenówka zniknęła szybko. Marian podał policjantowi rękę.
– Dziękuję, panie oficerze.
– Nie ma za co. Sam mam takiego kundelka. Szczekacz, trzęsiportek i cwaniak. Zimą chodzi w kubraczku, zmarzluch. Fajna rasa, wierna. I rozmiar wygodny. No to powodzenia. Bez wykroczeń.
Marian wsiadł do samochodu, Matylda ułożyła mu się na kolanach, mała, ciepła, sierść jak welur. Zrobiło mu się dobrze, dawno nie było tak przyjemnie. Droga równa, auto turla się cichutko, a Matylda taka fajna. I w tym wszystkim dobrze, nagle zrobiło mu się smutno – niedługo wyjazd. W pustym mieszkaniu nikt nie czeka. Przemknęła myśl, żeby zawrócić i zabrać Matyldę do domu. Co tam te rzeczy, kilka T-shirtów, bielizna i dres. Myśl mignęła. Marian ją zauważył, westchnął i pojechał do Kasi.
Ostatni tydzień był deszczowy. Ale Marian i tak chodził się kąpać. I Matylda z nim. W nocy skradał się do sypialni Kasi, a rano coraz częściej wzdychał. W dzień wyjazdu było słonecznie. Marian spakował rzeczy wieczorem. Podarował Kasi prezent, pożegnał się, zostawił numer telefonMarian odpalił silnik, a Matylda wskoczyła na tylne siedzenie, merdając ogonem, jakby mówiła: „No to jedziemy do domu”.