Stanął w ogniu nasz wielki dom, Pożar w Górnej Grupie

turystyka-niecodzienna.pl 3 dni temu

Noc, wigilia 1 listopada 1980 roku, ówczesny szpital psychiatryczny w Górnej Grupie. Pacjenci już śpią albo prawie zasypiają. Personel godzinę temu się zmienił, a nowa zmiana jeszcze nie zdążyła dopić kawy. Nikt jeszcze nie wie co za chwilę się wydarzy, a wydarzy się tragedia która przejdzie do historii. Tragedia w której zginie 55 pacjentów, a 26 dozna ciężkich oparzeń. Wydarzy się pożar szpitala psychiatrycznego w Górnej Grupie

Stanął w ogniu nasz wielki dom
Dym w korytarzach kręci sznury
Jest głęboka, naprawdę czarna noc
Z piwnic płonące uciekają szczury

Stanął w ogniu nasz wielki dom.

Przed czasem kiedy istniał tu szpital, budynek ten był pałacem należącym początkowo do Malwiny von Bismarck, czyli młodszej siostry Ottona von Bismarcka. Kiedy Polska odzyskuje niepodległość budynek ten przejmuje ówczesny Urząd Ziemski w Grudziądzu. Jego pierwszym właścicielem w odrodzonej Polsce zostaje gen. Kazimierz Sosnkowski. W roku 1923 pałac nabywają księża werbiści. Rozbudowują oni pałac i zakładają w nim dom misyjny, seminarium, gimnazjum, oraz dom rekolekcyjny. Rokiem 1939 zamieszkuje go 60 braci zakonnych, 15 ojców, a w gimnazjum uczy się 240 dzieci.
Kiedy wybucha wojna księża zostają internowani w pałacu, oraz do Górnej Grupy zwożeni są księża z okolicznych diecezji i parafii. Część z nich zwolniono do domów, część zamordowano na miejscu, a część w niemieckich obozach. Niemieccy okupanci przejęli pałac i urządzili w nim sztab, strzelnicę, oraz więzienie.

Krzyczę przez okno czoło w szybę wgniatam
Haustem powietrza robię w żarze wyłom
Ten co mnie słyszy ma mnie za wariata
Woła – co jeszcze świrze ci się śniło

Dym w dziurce od klucza a drzwi bez klamek

Rokiem 1945 księża werbiści odzyskują majątek i przystępują do kontynuowania swego dzieła sprzed wojny. Rok później uruchomili szkołę.
Trzeciego lipca 1952 roku Prezydium Rady Narodowej w Bydgoszczy likwiduje Seminarium duchowne. Dzień później na podwórzu zjawiają się ciężarówki milicji, ładują dobytek zakonników, i rozpoczynają się prace budowlane. W ich ramach dzięki płyt pilśniowych poprzedzielano sale, i zamurowano część wyjść ewakuacyjnych. Ołtarze z kaplicy wyniesiono do pobliskiego chlewu, a na ścianie pośpiesznie przykręcono tablicę: „Szpital psychiatryczny w Górnej Grupie powiat Świecie. Za kilka dni podjeżdżają kolejne ciężarówki, tym razem pełne, milicjanci wyprowadzają z nich kilkuset chorych psychicznie, mówią “To jest wasz nowy dom” i odjeżdżają. W ten sposób znikną klasztor i pojawiła się filia Szpitala dla nerwowo i psychicznie chorych w Świeciu.

Jeszcze przed wydarzeniami z 1 listopada kilkukrotnie stwierdzano poważne braki w zabezpieczeniach przeciwpożarowych w obiekcie. Według kontroli z 1979 roku zanotowano, iż uchybieniem jest rozmieszczenie pacjentów w budynku, oraz braku wystarczającej liczby dróg ewakuacyjnych (gdyby tylko nie zamurowano wcześniej). Oczywiście jak można się spodziewać uchybień tych nigdy nie zaprawiono.

Więc chwytam kraty rozgrzane do białości
Twarz swoją widzę, twarz w przekleństwach
A obok sąsiad patrzy z ciekawością
Jak płonie na nim kaftan bezpieczeństwa

Ci przywiązani dymem materaców przepowiadają życia swego słowa

Pacjenci przebywający w Górnej Grupie byli podzieleni na piętra według stopnia sprawności. Czyli ci lżej chorzy i samodzielni przebywali na pierwszym piętrze, zaś tych, którzy nie byli w stanie samemu wykonywać choćby podstawowych czynności umieszczono na ostatnim, trzecim piętrze. Na ogół byli to pacjenci nieuleczalnie chorzy, często choćby nieruszający się z łóżka, na tyle chorzy, iż nie byli w stanie wezwać pomocy. Pacjenci Ci poza tym, iż byli najbardziej chorzy, to byli także często przypięci do łóżka, a ich sala zamknięta na klucz.
Na każdym z pięter znajdowała się jedna sala z 50 łóżkami, oraz trzy mniejsze pokoje z 20 miejscami. Każde łóżko stało w ciasnym rzędzie, tak blisko siebie, iż pacjenci dalej od wejścia musieli skakać po kolegach, by do tego wejścia dotrzeć.

Dym w dziurce od klucza a drzwi bez klamek
Pękają tynki wzdłuż spoconej ściany
Wsuwam swój język w rozpalony zamek
Śmieje się za mną ktoś jak obłąkany

Ten co mnie słyszy ma mnie za wariata, Woła - co jeszcze świrze ci się śniło

Właśnie wybija 23.00, a jako iż jest 31 Października, to pielęgniarki myślami bardziej są już na mogiłach najbliższych niż w pracy. Zrobiło się późno, więc zostałiwy chorych pod opieką zaufanego pacjenta o przezwisku Ali (Alkowski), natomiast same zaczęły przygotowywać kolację.
Niczego nieświadome konsumują tę kolację gdy Ali przybiega do dyżurki cały zdyszany, krzycząc od korytarza „PALI SIĘ, POŻAR”. Personel popatrzył po sobie, przewrócił oczami, rzekł „Tak, Ali, dobrze” i wrócił do swych zajęć. Pech wystąpił tu trzy razy, kolejno:
— Ali był piromanem w szpitalu psychiatrycznym;
— Ali tydzień wcześniej tak samo wbiegł do pokoju personelu, z tym samym okrzykiem, wtedy personel prędko stanął na nogi, i ponad godzinę szukał ognia ale go nie znalazł (ale Ali mógł mieć wtedy trochę racji, ale o tym za chwilę);
Tym razem Ali miał rację.

Także pacjenci z oddziałów epileptyków i schizofreników kilka razy mówili o dymie, oraz o ciepłych ścianach. ale kto by im uwierzył, wszak są tu nie bez powodu.
Tutaj wracamy do Aliego, i jego racji. Albowiem to nie był pożar który zaczął się od tak, od iskry. Ogień „siedział” sobie pomiędzy warstwami cegieł budynku od kilku dni i powoli pracował na tym co tam znalazł, dlatego też pacjenci mówili o ciepłych ścianach.

Mija kolejnych kilka minut, w pokoju personelu ktoś wyczuł dym, dopiero wtedy uświadomiono sobie, iż Ali jednak mógł mieć rację, i podniesiono alarm. Zawiadomiono straż pożarną w Bydgoszczy, Świeciu oraz Grudziądzu. Oficjalnie w budynku przebywało 319 pacjentów, ile w rzeczywistości nie wiemy, mówi się o ponad 400.
Personel czym prędzej ruszył otwierać drzwi z uwięzionymi za nimi pacjentami, już jednak było trochę za późno, mianowicie cały korytarz zajął duszący dym, a okien otworzyć się nie dało, dało się tylko symbolicznie uchylić. Uwięzionym próbowano pomóc świecąc reflektorami, ale ściana gęstego dymu skutecznie blokowała wszelkie światło.

Lecz większość śpi nadal, przez sen się uśmiecha
A kto się zbudzi nie wierzy w przebudzenie

Krzyk w wytłumionych salach nie zna ech
Na rusztach łóżek milczy przerażenie

Dym coraz gęstszy, obcy ktoś się wdziera

Ci pacjenci co byli na tyle przytomni, przerażeni, sami próbowali sami się wydostać. Udało się to nielicznym, tym których pokoje nie były zamknięte na klucz. Wielu uratowanych zawdzięcza życie brygadziście Jerzemu Sinickiemu, który to nie myśląc dużo wbiegł z kolegami i kilofem do płonącego budynku. Dokładniej dostał się na jego drugie piętro, i począł wybujać kilofem dziurę w ścianie odgradzającej korytarz.

W tej samej chwili pracownik szpitala oraz członek OSP Andrzej Rutkowski dzięki kilofa ze ścianą dzielącą szpital od mieszkań służbowych, nie było już możliwości dostać się tam w inny sposób, a wewnątrz jeszcze byli pacjenci. W pewnym momencie zamiast rytmicznych uderzeń kilofa dało się słyszeć krzyki. Budynek i pacjenci stanęli w płomieniach.

Sama akcja ratunkowa była prowadzona dość chaotycznie, a ratownicy nie mieli odpowiedniego sprzętu. Przybyły na miejsce lekarz pogotowia Janusz Janczewski wspominał, iż gdy poprosił o linę asekuracyjną, by wejść do płonącego szpitala to jedyne co otrzymał to odpowiedź, iż jej nie mają.

Kiedy ratownicy przybyli na miejsce pożar zajął już praktycznie cały budynek, palił się już strych i trzecie piętro, gdzie znajdowali się przywiązani do łóżek, czasami agresywni mieszkańcy spitala, niestety wspomniany brak wyposażenia nie pomagał, brakowało praktycznie wszystkiego, od latarek, poprzez hełmy, kończywszy na noszach. Dodatkowo hydrant na podwórku nie działał, a pobliski staw zamiast wody zawierał głównie muł. A przecież jeszcze praktycznie każde z wyjść ewakuacyjnych zamurowano.

Ci przywiązani dymem materaców
Przepowiadają życia swego słowa
Nam pod nogami żarzą się posadzki
Deszcz iskier czerwonych osiada na głowach

A my nie chcemy uciekać stąd.

Świadkowie zapamiętali, iż przerażeni pacjenci nie chcieli wychodzić z płonących pomieszczeń, nie dawali się wyprowadzać, na widok strażaków reagowali paniką. Część pacjentów których udało się wyprowadzić ze szpitala, pełna paniki uciekała przed strażakami w przypadkowych kierunkach, a co po niektórzy choćby wracali w objęcia płomieni. Przecież od lat mieli wbijane do głowy, iż nie mogą opuszczać swojego pokoju, więc gdy znaleźli się na zewnątrz, byli przerażeni. Niektórych znaleziono po kilku godzinach w okolicy szpitala. Niestety część z nich znaleziono martwych w okolicznych lasach, zamarzli (temperatura spadała do -10 w nocy) Uciekali albowiem znane im były wyłącznie białe, lekarskie kitle i bali się obecności nieznanych sobie osób. Natomiast ci to ich wyprowadzono marzli na mrozie, stojąc na śniegu, boso i w samych piżamach. Sumarycznie na placu przed szpitalem zgromadzono około tysiąca osób (łącznie z gapami).

Na to zamieszanie pomógł dopiero czyjś pomysł, by na kombinezony strażackie narzucić białe fartuchy personelu medycznego, na trochę to pomogło, ale po chwili pędem wracali do swoich sal, nie mając świadomości, iż właśnie wbiegają w objęcia śmierci. Innych trzeba było siła wyciągać ze swoich sal, posłusznie siedzieli na swoich łóżkach, czy też się pod nim chowali choćby nie myśląc o uciekaniu przed pożarem. Wszak szpital dla Psychicznie i nerwowo chorych w Górnej grupie był jedynym miejscem które znali. Był praktycznie domem, i nie wiedzieli o świecie poza nim.

Emerytowany ekspert Wydziału Kryminalistyki KWMO w Bydgoszczy Grzegorz Dombek wspomina:

Jak przyjechałem na miejsce to w pełni trwał pożar. Pacjenci biegali po terenie szpitala, strażacy w zasadzie poszukiwali wody, bo były kłopoty z wodą. Każdy chory na siłę nie chciał opuszczać tego pomieszczenia, bo to jego siedziba i cały czas tam przebywał. Po prostu siła fizyczna musiała być, żeby go złapać, wynieść…

Na rusztach łóżek milczy przerażenie

Kiedy akcja ratownicza trwała, wyprowadzano kolejnych chorych, nagle zawalił się dach na ostatniej kondygnacji budynku. Kondygnacji z chorymi, często przywiązanymi do łóżek.
Jerzy Strzałkowski, emerytowany oficer Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego KWMO w Bydgoszczy wyznaje:

Część pacjentów, która znajdowała się w miejscu zarzewia tego pożaru, spadła razem z łóżkami w momencie, gdy zawalił się cały strop od góry aż do poziomu parteru, gdzie znajdowała się kaplica

Po kilku godzinach ogień udało się opanować, przyczyną okazała się niedrożność przewodu kominowego. Przystąpiono więc do oględzin pogorzeliska, a to, co tam zobaczono, tego nie da się odzobaczyć. Wysoka temperatura zamieniła metalowe ramy łóżek w ruszt, ten od temperatury wyginał się razem z przywiązanym do niego człowiekiem. choćby doświadczeni ratownicy nie dawali rady. Płakali na widok spalonych, powyginanych ciał, niektóre bez oczu, twarzy, popękane, na łóżkach, pod łóżkami, na podłodze, i pod oknami. A inne skulone w kącie sali niczym dzieci chroniące się przed przerażeniem. A jeszcze inni choćby nie naruszeni, zginęli dusząc się czadem. Wielu jednak nie udało się zidentyfikować.

Chrystyna Kitowska wspomina:

Paliły się wykładziny i gąbki od materaców… Temperatura była taka, iż nie można było tam wejść. W zasadzie nie sama temperatura, tylko dym

Cytowany już Grzegorz Dombek wspomina:

Kiedy jakoś ugaszono ten pożar, przyszło wziąć łopaty i praktycznie odgarniać i poszukiwać. Pamiętam taki moment, jak mówię: “Tu ktoś leży, ale on ma dwie głowy…”. Dziwna rzecz, bo spalona wątroba przypominała czaszkę. Jest to makabryczne, co powiedziałem, ale to tylko dla pokreślenia, iż była to trudna praca wykonywana na mrozie i trzeba było zrobić to dobrze, żeby nie pominąć żadnej osoby w gruzie.

Deszcz iskier czerwonych osiada na głowach

W takiej sytuacji niektórzy odkrywają w sobie bohatera, jak wspomnieni powyżej Andrzej Rutkowski, czy Jerzy Sinicki. Ale też trójka żołnierzy, czyli Jerzy, Marcin i Marek którzy nie wiedząc czy wrócą, bez rozkazu wchodzą prosto w ogień. Ich celem jest magazynek, a dokładniej trzymane weń butle z propanem-butanem. Gdyby by ich nie wynieść, to liczba ofiar wynosiła by dużo więcej. Udało się wynieśli butle.

Dym coraz gęstszy, obcy ktoś się wdziera
A my wciśnięci w najdalszy sali kąt
“Tędy!” – wrzeszczy – “Niech was jasna cholera!”
A my nie chcemy uciekać stąd.

Krzyczymy w szale wściekłości i pokory

Po pożarze nikt nie chciał się zająć ciałami zmarłych, więc oddelegowano do tego młodych żołnierzy. Rozkaz, nie rozkaz wykonać trzeba. Ocalałych chorych przewieziono do szpitala w Świeciu, natomiast tych co nie przeżyli owinięto w prześcieradła i załadowano na ciężarówkę. Jedenastego grudnia 1980 roku złożone ich we wspólnym, bezimiennym grobie na przyszpitalnych cmentarzu w Górnej Grupie. Władze nie wyraziły zgody na pomnik, czy też tabliczkę. Więc jedyny napis, jaki na tym grobie zaistniał to “NN”. Zmieniło się to dopiero w 2010 roku, umieszczono wtedy tablicę z nazwiskami spoczywających tam ludzi.

Jeden z ocalałych z pożaru, zapytany o nazwisko powiedział:

Nie mam nazwiska – spaliło się

To chyba dobitnie pokazuje cierpienie tych którzy te zdarzenia przeżyli. A także tych co stracili swój dom.

Krzyk w wytłumionych salach nie zna echa

O tym wydarzeniu mówi się wiele, mówi się też, iż z niektórych pomieszczeń byłego szpitala dla psychicznie i nerwowo chorych w Górnej Grupie było słychać dziwne dźwięki. Podobno mieszkańcy słyszeli skrzypiące łóżka, jęki, a choćby krzyki i stłumione ludzkie głosy. W ciemnych korytarzach i niektórych pokojach dało się często wyczuć czyjąś obecność. Misjonarze utrzymują, iż były to niespokojne dusze chorych, którzy stracili tutaj życie. Z tego też powodu kilkukrotnie odprawiano tutaj msze święte za zmarłych pacjentów.

A my nie chcemy uciekać stąd!
Krzyczymy w szale wściekłości i pokory
Stanął w ogniu nasz wielki dom!
Dom dla psychicznie i nerwowo chorych!

Spiskowa teroria dziejów

Mówiono też, iż w Górnej Grupie nie wszyscy chorzy rzeczywiście chorzy są. Wsza był to okres Polski ludowej, a panujący tamże komunistyczny ustrój miewał wrogów ludu. A iż w pobliżu znajdował się niepokorny Gdańsk ze słynnym elektrykiem na czele, to tylko sprzyjało to różnego rodzaju spiskowym teorią dziejów.
Mówiło się, iż w Szpitalu w Górnej Grupie potajemnie więzi się i szprycuje lekami antykomunistycznych działaczy. Sprawą tą zajął się choćby IPN, jednak poprzestał tylko na postępowaniu sprawdzającym i odmówił wszczęcia śledztwa.
Była choćby teoria, iż cały ten pożar był wywołany celowo by pozbyć się niewygodnych dla ówczesnej władzy ludzi. A ile w tym było prawdy, trochę pewnie tak, a ile dokładnie? Tego już się nie dowiemy…

Tytuły rozdziałów są wersami z utworu Jacka Kaczmarskiego pt. A my nie chcemy uciekać stąd.

Galeria

Artykuł "Stanął w ogniu nasz wielki dom, Pożar w Górnej Grupie" który właśnie przeczytałeś/aś pochodzi z serwisu Turystyka Niecodzienna. Zapraszam do pozostawienia komentarza.

Idź do oryginalnego materiału