Sprzedała dom dla dzieci — straciła wszystko: wyznanie kobiety, która utraciła spokój

polregion.pl 1 dzień temu

Zawsze wierzyłam, iż rodzina to podpora. Że dzieci będą blisko, kiedy przyjdzie starość. Że rodzinny dom można zamienić na ciepło bliskich serc. A teraz każdego ranka budzę się w obcych kątach, nie wiedząc, gdzie jutro spędzę wieczór. Tak teraz żyje babcia Hania – ta sama Hanna Stanisławowa, którą kiedyś cała ulica znała jako gospodynię przestronnego, zadbanego domu na Lubelszczyźnie. A dziś jej schronieniem są cudze kuchnie, przechodnie pokoje i pytanie: czy nie przeszkadzam?

Wszystko zaczęło się od tego, iż synowie – Marek i Krzysiek – namówili ją na sprzedaż starego domu. Mówili: „Po co ci, mamo, samotność na wsi? Już nie jesteś młodą dziewczyną, nie dasz rady z ogrodem, piecem ani śniegiem po kolana. Będziesz mieszkać u nas na zmianę – i tobie będzie wygodniej, i nam lżej. A pieniądze ze sprzedaży nie przepadną: podzielimy, wydamy na dzieci, na wnuki”. Co mogła powiedzieć stara matka? Oczywiście, zgodziła się. Chciała pomóc. Chciała być blisko.

Moi rodzice – sąsiedzi Hanny Stanisławowej – próbowali ją odwieść od tego pomysłu:

„Nie śpiesz się, Haniu. Pożałujesz. Drugiego domu już nie kupisz, a u dzieci będą własne rodziny, własne zasady. Będziesz gościem, nie gospodynią. W bloku będzie ci ciasno i duszno, a ty zawsze kochałaś przestrzeń”.

Ale kto ich słuchał. Dom sprzedano. Pieniądze podzielono. I zaczęła się tułaczka babci Hani z walizką od jednego syna do drugiego. Dziś – u Marka w warszawskim mieszkaniu, jutro – u Krzyśka w podwarszawskim domu. I tak już trzeci rok.

„U Krzyśka lepiej” – wyznała kiedyś mojej mamie. „Tam przynajmniej jest ogródek, można pokopać, odpocząć. A Marysia, synowa, dobra kobieta. Cicha, spokojna, dzieci grzeczne. Dali mi pokoik – niewielki, ale z własnym telewizorem i choćby małą lodówką. Siedzę cicho, nie wchodzę w drogę. Jak wszyscy w pracy, a wnuki w szkole – to wychodzę na grządki, czasem pranie upiorę. A potem z powrotem do mojego kącika”.

Planowała zostać tam całe lato, a jesienią – do Marka. Ale u starszego syna życie wygląda inaczej. W mieszkaniu dali jej kąt – dosłownie kąt – między kuchnią a balkonem. Wąska kanapa, szafka z telewizorem, torba z rzeczami. Gotowała po kryjomu, prała, gdy nikogo nie było. I ciągle czuła się… niepotrzebna.

„Justyna, żona Marka, prawie ze mną nie rozmawia. Ani słowa. Z wnukiem też się nie zaprzyjaźniłam. Ja jeszcze po staremu, a on zawsze w tych swoich telefonach. Jakbym była obca. Na działkę mnie ani razu nie zabrali. Chodzę jak cień. Wieczorem jedzenie stawiam na kaloryfer, żeby chociaż trochę ogrzało. Na kuchnię staram się nie wychodzić, żeby nie trafić nie w porę”.

Ostatnio zachorowała. Mówiła:

„Gorączka, bóle. Myślałam – to już. Wezwali lekarza, dali leki, leżałam dwa dni. Ale najgorsze nie była choroba, tylko to, iż nikt choćby nie przyszedł. Żadnego dobrego słowa. Leż, ale się, byle nie zawracaj głowy”.

Moi rodzice wtedy zapytali:

„Haniu, a jak będzie gorzej? Kto się tobą zaopiekuje? Sił już nie masz tych co kiedyś. A ty wciąż w drodze: raz tu, raz tam. Ani domu, ani spokoju”.

A ona tylko westchnęła:

„Co tu mówić… Popełniłam błąd. Straszny. Sprzedałam dom – i razem z nim sprzedałam swoją wolność. Nie powinnam była słuchać dzieci. Chciałam pomóc, myślałam – razem będzie lżej. A teraz choćby nowego domu nie kupię. Wszystko, co zostało, odłożyłam na pogrzeb. Synowie mają swoje sprawy. Nowy dom to dla mnie marzenie”.

Często powtarza: „Lepiej byłoby zostać sama w swoim domu. Choćby i ciężko, choć zimno, ale swoje. Swoja pani. A teraz jestem tylko starą kobietą bez dachu nad głową, bez prawa głosu. Pospędzam u jednego, potem u drugiego. Żadnego podwórka, żadnego kąta. Tylko walizka i torba”.

I za każdym razem, gdy odchodzi od moich rodziców, patrzą za nią i szepczą: „Boże, oby tylko do lata dotrwała, a potem – znowu na wieś, do ciszy, do ogródka. Tam jej lżej”.

Teraz Hanna Stanisławowa nie marzy już ani o spokoju, ani o miłości. Tylko o tym, by cicho odejść tam, gdzie nie będzie ciężarem. Sama powiedziała synom:

„Jak już zupełnie nie dam rady, oddajcie mnie do domu opieki. Tam przynajmniej będzie pielęgnacja. A wy, dzieci, macie swoje życie”.

I tak właśnie żyje babcia Hania – między walizką a kalendarzem. Liczy dni, zastanawia się, gdzie spędzi następne lato. Czeka nie na telefon, ale na milczące skinienie głową – czy może zamieszkać na kilka miesięcy?

Jestem pewna: dzieci nie powinny były jej namawiać. Trzeba było powiedzieć: „Mamo, zostań w swoim domu. To twoja twierdza. My przyjedziemy, przytulimy, nakarmimy i wrócimy do swojego życia. Nie ty do nas – my do ciebie”. Ale teraz już za późno. Tego, co było, nie da się odwrócić. I tylko jedno pytanie dręczy wszystkich, którzy ją znali: dlaczego zdradzamy tych, którzy dali nam życie i oddali nam wszystko?

Idź do oryginalnego materiału