„Sprzedaj mieszkanie rodziców — inaczej odejdę”: jak mój mąż postawił mnie przed wyborem między przeszłością a małżeństwem
Nigdy nie sądziłam, iż człowiek, z którym dzielę dach i chleb, może nagle stać się obcy. Że ten, który przysięgał być oparciem, pewnego dnia przyciśnie mnie do muru tak, iż choćby oddech stanie się trudny. A jednak właśnie to dzieje się w moim życiu. Nazywam się Wioletta, mam trzydzieści osiem lat, a przed sobą mam bezlitosne ultimatum od męża, który jeszcze niedawno wydawał się najsolidniejszym człowiekiem pod słońcem.
Z Jackiem pobraliśmy się sześć lat temu. Był już wtedy po rozwodzie, miał dwójkę dzieci z pierwszego małżeństwa. Od początku wiedziałam, iż wchodzę w skomplikowaną historię. Ale mnie to nie przerażało. Szczerze zaakceptowałam jego dzieci, starałam się być dla nich dobra i troskliwa. On wspierał je finansowo, i nigdy nie miałam nic przeciwko. Rozumiałam jego zobowiązania i nie chciałam stawać między nim a nimi.
Mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu w Poznaniu, oboje pracowaliśmy, ale z finansami zawsze było krucho. Ja byłam księgową, on pracował w warsztacie samochodowym. W pewnym momencie sytuacja stała się krytyczna: kredyty, zaległości w opłatach, ciągłe oszczędzanie na wszystkim. Marzyłam o własnych dzieciach, ale upragniona ciąża nie nadchodziła. Po trzydziestce zaczęliśmy badania. Diagnoza lekarzy była brutalna: niepłodność. Było mi ciężko, ale starałam się trzymać.
Wtedy Jacek zaproponował, żebyśmy przeprowadzili się do jego rodziców na wieś pod Kaliszem. Mówił, iż potrzebują pomocy w gospodarstwie, a my choć trochę zaoszczędzimy. Wahałam się, ale zgodziłam się. Lepiej to niż liczyć grosze do wypłaty. Zamieszkaliśmy w starym, ale przestronnym domu jego rodziców. Było tam spokojnie, świeże powietrze, własne warzywa i kury — ale od pierwszego dnia czułam się obco. Teściowa nie akceptowała mnie, jakbym była intruzem. Każdy mój krok był komentowany, każdy gest krytykowany.
Wszystko się zmieniło, gdy rok temu zmarł mój ojciec. Razem z mamą straciłyśmy najbliższego mężczyznę. Zostawił mi w spadku swoje mieszkanie w Koninie. Przestronne dwupokojowe, w dobrej dzielnicy. Gdy dopełniły się formalności, po raz pierwszy od dawna poczułam, iż znów mam pod sobą ziemię. Zaproponowałam Jackowi, żebyśmy się tam przeprowadzili. Powiedziałam: „To szansa, by zacząć od nowa. Mieć swoje, budować wspólne”. Ale on odparł stanowczo:
— Nie zostawię rodziców. Liczą na mnie.
Najpierw przyjęłam to spokojnie. Ale miesiąc później rzucił coś, co odebrało mi grunt pod nogami:
— Trzeba sprzedać mieszkanie. Pieniądze wydamy na remont domu rodziców. Od razu zrobimy nowy dach, łazienkę, ocieplimy ściany. I tak tu mieszkamy.
Nie wierzyłam własnym uszom.
— Jacek, to przecież mieszkanie mojego taty! Jego trud, jego pamięć. Jak ty to sobie wyobrażasz?
— A jak inaczej? Chcesz dzieci, a my choćby nie mamy warunków. Co, będziesz trzymać to mieszkanie puste, podczas gdy my siedzimy w wilgotnym domu z pękniętym sufitem?
Tłumaczyłam, iż nie mogę tak po prostu pozbyć się tego, co zostawił mi ojciec. Że to nie tylko metry kwadratowe — to jego miłość, jego troska. Jacek najpierw milczał, potem zaczął naciskać. Z każdym dniem robił się coraz twardszy. Już nie proponował — żądał. A w końcu powiedział:
— Albo sprzedajesz to mieszkanie, albo ja odchodzę.
Zaniemówiłam. Postawił mi ultimatum. Szantażował. Łamał moją pamięć, moje przywiązanie, moją przeszłość. Wszystko po to, by włożyć pieniądze w dom jego rodziców — nie nasz. Nie w naszą przyszłość. A w ten świat, w którym i tak nigByłam już tak zmęczona, iż w końcu zrozumiałam — czasem trzeba stracić coś, co nas niszczy, aby odzyskać siebie.