**Sprawiedliwa umowa**
Barbara odchodziła powoli i boleśnie. Jej wyczerpany niekończącą się chemią organizm już nie walczył. Ona sama też marzyła tylko o tym, by uwolnić się od cierpienia, które towarzyszyło jej od miesięcy. Leki przeciwbólowe trzymały ją w półśnie – czasem wynurzała się na chwilę, jakby z wody, by zaraz znów zapaść w kojącą otchłań zapomnienia.
Zosia wracała ze szkoły, wchodziła do pokoju przesiąkniętego zapachem ciężkiej choroby i długo wpatrywała się w mamę. Ta nie przypominała już tej dawnej, śmiejącej się i pełnej życia kobiety. Leżała z zamkniętymi oczami, a Zosia nerwowo śledziła ruchy koca na piersiach – oddychała czy nie?
— Mamo. Mamo, słyszysz mnie? — drażniła się dziewczynka.
Powiekami Barbary drgnęły, ale nie miała siły ich podnieść. Wtedy przychodziła babcia i zabierała Zosię.
— Chodź, słoneczko, zjemy coś, a potem odrobimy lekcje. Niech mama śpi.
— Ale ona ciągle śpi. Kiedy w końcu wyzdrowieje? Chcę, żeby było jak dawniej.
— Oj, dziecko, ja też bym tego chciała. Sen to najlepsze lekarstwo — tłumaczyła babcia, stawiając przed Zosią talerz rosołu. Sama usiadła naprzeciw, powstrzymując łzy.
*„Jak niesprawiedliwe, iż ja żyję, a moja córka umiera. I nic nie można zrobić. Tyle modlitw, tyle mszy… Czym obraziłam Boga?”* — myślała, wzdychając ciężko.
Barbara odeszła nad ranem. Halina obudziła się około trzeciej, poszła do łazienki, zajrzała do córki – leżała nieruchomo, ale żyła. Halina była tego pewna. Potem położyła się i wierciła się w łóżku, aż w końcu zdrzemnęła się. Śniła małą Basię, śmiejącej się i uciekającej, co chwilę odwracającej głowę. *„Stój, gdzie lecisz? Wróć!”* — krzyczała we śnie Halina i obudziła się nagle.
Zerwała się i poszła do pokoju córki. Ta leżała spokojna i obca. Halina zamknęła drzwi, zagotowała wodę na herbatę, podgrzała Zosi racuchy i dopiero wtedy ją obudziła.
Zosia zjadła śniadanie, włożyła szkolną bluzkę i poszła do mamy. Zawsze żegnała się z nią przed lekcjami.
— Nie idź, niech śpi — zatrzymała ją Halina. — Masz jabłko do plecaka. Wręczyła Zosi rumiane jabłko.
Szły razem do szkoły, a Halina tylko półuchem słuchała paplaniny wnuczki.
— Coś ty taka dziś? — zapytała Zosia.
— Źle spałam, nie wyspałam się — wyjaśniła babcia.
Po powrocie od razu zadzwoniła po pogotowie.
— Kiedy zmarła? Czemu tak późno dzwonicie? — pytała surowa lekarka.
— Musiałam odprowadzić wnuczkę. Nie powinna tego widzieć…
Potem czekała na transport. Na szczęście zajęło to krótko – Barbarę zabrano, zanim Zosia wróciła. Halina przez całą drogę myślała, jak powiedzieć dziewczynce, iż mamy już nie ma, ale nic nie wymyśliła. W domu zagapiła się, Zosia wpadła do pokoju.
— Gdzie mama? — odwróciła się do babci.
Halina była zmęczona pytaniami, troską, powiedziała pierwszą rzecz, która przyszła jej do głowy:
— Zabrali ją do szpitala. — Odwróciła wzrok.
Zosia chyba coś przeczuła albo obraziła się, iż babcia nic jej nie powiedziała. Nie chciała jeść, wtuliła się w róg kanapy i odwróciła do okna. Halina nie miała siły jej pocieszać. Sama potrzebowała pocieszenia.
Zamknęła się w łazience, puściła wodę i zadzwoniła do Jacka, byłego męża Barbary. Numer znalazła rano w telefonie córki.
— Czego chcesz? — warknął Jacek, myśląc, iż dzwoni Barbara.
— Halina Kowalska, matka Barbary. Zmarła dziś rano. Mógłbyś mi przygarnąć Zosię na kilka dni? Powiedziałam, iż mamę zabrali do szpitala. Mam tyle do załatwienia… Nie mogę jej powiedzieć prawdy.
— Dobra, przyjadę — odparł już spokojniej.
Po pół godzinie dzwonił do drzwi. Zosia ucieszyła się na widok taty. Wciąż była zła na babcię.
— Jak tam życie? — przysiadł obok niej. — Szkola już cię nie męczy?
— Nie. Mamę zabrali do szpitala. A babcia nie chce tam jechać — poskarżyła się.
— To znaczy, iż nie można jej odwiedzać. Ale moglibyśmy pójść do parku, na lody, do kina…
— Naprawdę? — rozpromieniła się Zosia.
Tymczasem Halina pakowała rzeczy wnuczki. Gdy wychodzili, wcisnęła Jackowi torbę. Oni poszli, a ona pojechała do szpitala. Tak wiele było do zrobienia.
Zabieganie wokół pogrzebu wykończyło Halinę. Wieczorem ledwo trzymała się na nogach. Nie miała siły choćby płakać. Serce ściskał ból. *„Tylko wytrwać. Tylko się nie załamać…”* – powtarzała, łykając tabletkę za tabletką.
Po pogrzebie zadzwonił Jacek.
— Już wam Zosia przeszkadza? — chciała go ukłuć Halina, ale wyszło bardziej żałośnie niż złośliwie.
— Tęskni za domem. Przywieziemy ją za chwilę. Muszę z tobą pogadać.
Serce ścisnęło się niepokojem. *„Co jeszcze? Jakiej biedy się spodziewać?”* Zmusiła się, by wstać. Postawiła czajnik, wyjęła z lodówki talerze z resztkami po stypie: wędliny, pierogi, niedopitą wódkę. Niech się napije, w końcu to mąż, choć były.
Gdy zobaczyła Zosię, rozpłakała się. Tęskniła. Dziewczynka przytuliła się mocno.
— Chodź, usmażyłam naleśniki, jest też kompot.
Usiedli do stołu. Jacek od razu sięgnął po wódkę, nalał po brzegi. Chciał wznieść toast, ale Halina ostrzegawczo spojrzała. Więc tylko wychylił duszkiem. Potem babcia poprosiła Zosię, by poszła do pokoju — musiała porozmawiać z ojcem. Dziewczynka wyszła obrażona, ale Halina mocno zamknęła drzwi.
— No i co miałeś do powiedzenia? — zapytała zmęczona.
— Nie patrz na mnie jak na wilka, Halino. Chcę ci pomóc.
— Już raz mi „pomogłeś” — warknęła.
— NieHalina spojrzała na Jacka i zrozumiała, iż choć życie nie oszczędzało jej ciosów, to właśnie w walce o Zosię odnajdzie siłę, by przetrwać każdą burzę.