Tak to jest, goście niedługo przyjdą, a wy musicie gdzieś iść. Sami rozumiecie, iż z wami nie będzie żadnego święta. Synku, to gdzie mamy iść? Przecież nie mamy tu nikogo zapytała mama. Skąd mam wiedzieć? Sąsiadka ze wsi kiedyś was zapraszała, no to jedźcie.
Wiktor Stefanowicz i Marianna Mikołajewna już tysiąc razy żałowali, iż posłuchali syna i sprzedali swój dom.
Może było im tam ciężko, ale to był ich dom. Tam byli gospodarzami. A tutaj?
Balili się choćby wychodzić ze swojego pokoju, by nie wywołać gniewu synowej Katarzyny. Drażniło ją dosłownie wszystko jak chodzą w kapciach, jak piją herbatę, jak jedzą.
Jedyną osobą w mieszkaniu, dla której byli potrzebni, był wnuk Tomek.
Przystojny, dorosły chłopak, który kochał swoich dziadków do szaleństwa. jeżeli matka podniosła przy nim głos, natychmiast spotykała się z jego ostrą reakcją.
A syn Władysław? Albo bał się żony, albo mu było wszystko jedno nigdy nie stanął w obronie rodziców.
Tomek choćby jadał kolacje z babcią i dziadkiem. Tylko iż rzadko bywał w domu. Był na praktykach i dla wygody mieszkał w akademiku niedaleko pracy. Przyjeżdżał tylko na weekendy.
Starzy ludzie czekali na wnuka jak na święto. A teraz już i Nowy Rok za pasem. Tomek przyjechał wczesnym rankiem, tylko po to, by wszystkich z nim powitać.
Wszedł do pokoju dziadków.
Przyniósł każdemu ciepłe, piękne skarpety i rękawiczki. Wiedział, iż ciągle marzną, więc chciał ich trochę rozweselić. Dziadkowi zwykłe rękawice, babci haftowane.
Marianna Mikołajewna przycisnęła rękawiczki do twarzy i rozpłakała się.
Babciu, co się stało? Nie podobają ci się?
Co ty, kochanie. Są najpiękniejsze. Takich drogich, w każdym sensie, jeszcze w życiu nie miałam.
Przytuliła wnuka i pocałowała. Tomek zaczął całować dłonie babci. Robił to od dzieciństwa. Jej ręce zawsze pachniały czasem jabłkami, czasem ciastem. Ale najbardziej ciepłem i miłością.
Więc, kochani, wytrzymajcie tu bez mnie trzy dni. Wyjadę z chłopakami odpocząć, a potem wrócę.
Odpoczywaj, wnusiu powiedziała babcia. Poczekamy.
Tomek spakował torbę, pożegnał się i wyszedł. Starzy wrócili do swojego pokoju.
Po godzinie usłyszeli, jak Katarzyna krzyczy na męża, iż zaraz przyjdą goście, a w domu starzy. Niech gdzieś ich wyniosą. Wstyd przed ludźmi, nie można się rozluźnić. I gdzie później goście będą spać? Władysław próbował coś odpowiedzieć, w stylu a gdzie ja ich podzieję?, ale Kasia choćby słuchać nie chciała.
Staruszkowie siedzieli cicho jak myszy, choćby po herbatę nie wyszli do kuchni. Wiktor Stefanowicz wyjął z ukrycia wafle i podzielił się z żoną.
Usiedli przy oknie i w milczeniu zaczęli jeść. Balili się choćby rozmawiać. W oczach Marianny Mikołajewnej drżała łza. Jak boleśnie i smutno jest dożyć stanu, kiedy nikomu nie jesteś potrzebny.
Na dworze robiło się ciemno. Do pokoju wszedł Władysław.
Tak to jest, goście niedługo przyjdą, a wy musicie gdzieś iść. Sami rozumiecie, iż z wami nie będzie żadnego święta.
Synku, to gdzie mamy iść? Przecież nie mamy tu nikogo zapytała mama.
Skąd mam wiedzieć? Sąsiadka ze wsi kiedyś was zapraszała, no to jedźcie.
Ale dokąd? Autobus już nie jeździ, choćby nie wiemy, gdzie jest dworzec. I czy ona jeszcze żyje.
No nie wiem, krótko mówiąc, Kasia dała wam godzinę na spakowanie się.
Władysław wyszedł. Wiktor i Marianna spojrzeli na siebie. Każde powstrzymywało łzy. Zaczęli się pakować choćby prezenty od wnuka się przydały.
Ubrali się cieplej. W milczeniu wyszli z domu. Na zewnątrz było już prawie ciemno. Ludzie kręcili się wokół, śpiesząc się do swoich spraw.
Marianna Mikołajewna wzięła męża pod rękę i powoli ruszyli w stronę parku. Po drodze wstąpili do małej kawiarni. Zamówili herbatę i kanapki, bo cały dzień nic nie jedli.
Przesiedzieli w kawiarni prawie godzinę. Strasznie nie chciało im się wychodzić. Na dworze wiał wiatr, zaczął padać śnieg. Mróz mocno przybierał. W parku była mała altanka. Małżeństwo postanowiło się w niej schronić.
Przynajmniej jakiś dach nad głową. Usiedli, przytuleni mocno do siebie. Marianna Mikołajewna przyglądała się rękawiczkom na swoich dłoniach. Wiktor spojrzał na żonę i powiedział:
Dobrze, iż nasz wnuk ma dobre serce, w przeciwieństwie do swoich rodziców.
Tak, obiecaliśmy mu, iż wytrzymamy, a nie daliśmy rady odpowiedziała babcia.
Czas mijał, śnieg nie ustawał. W oknach migały choinki. Wiele osób już siedziało przy stole, żegnając stary rok. Nagle u stóp Marianny i Wiktora pojawił się pies.
Śliczny spaniel. Zaczął skomleć. Wspiął się łapkami na kolana babci. Ta się uśmiechnęła i pogłaskała go.
Przyjacielu, co ty tu robisz sam? Zgubiłeś się? zapytała Marianna Mikołajewna.
Nagle z oddali dobiegł kobiecy głos.
Lordzie, do mnie, gdzie jesteś? Czas do domu. No gdzie się podziałeś? Kochanie, gdzie jesteś?
Dziewczyna usłyszała szczekanie psa.
Lordzie, Lordzie! Idę do ciebie! Co się stało?
Doszła do altanki. Jej pies stał łapkami na kolanach starszej kobiety i szczekał. Patrząc na staruszków, Daria zrozumiała, iż siedzą tu już długo.
Przepraszam, Lord jest łagodny, nikogo nie ugryzie. Wybaczcie pytanie, ale dawno tu siedzicie?
Dawno, córeczko. Pięknego masz pieska, dobry.
A dlaczego nie idziecie do domu? Przecież jest tak zimno, za godzinę Nowy Rok.
Starzy milczeli.
Wybaczcie jeszcze raz, nie macie gdzie iść?
W odpowiedzi pokiwali głowami.
Strasznie dziwne. Zupełnie nie wiem, co powiedzieć.
Lord nie odstępował babci, kręcił się i merdał ogonem.
Myślę, iż powinniśmy kontynuować rozmowę gdzie ind
















