Przyjechałam do kochanki męża, gotowa na wszystko… ale wyszłam z zupełnie innym uczuciem
Nazywam się Weronika i jeszcze kilka miesięcy temu byłam pewna, iż wiem wszystko o życiu, małżeństwie i zdradzie. Ale jedna wizyta przewróciła moje myślenie do góry nogami i zmusiła mnie, bym spojrzała na wszystko inaczej. Teraz, gdy ból już trochę osłabł, chcę opowiedzieć, jak pojechałam do kochanki mojego męża, żeby ją obić… a w końcu się z nią zaprzyjaźniłam.
Dwa miesiące temu mój mąż Krzysztof odszedł. Po prostu spakował torbę i powiedział, iż nie może już żyć w atmosferze wiecznych pretensji. Byłam w szoku. Byliśmy razem dziesięć lat, i choć między nami od dawna nie było ani namiętności, ani bliskości, nie sądziłam, iż odważy się odejść. A przede wszystkim — nie sądziłam, iż nie odchodzi w próżnię, ale do innej kobiety.
Gdy dowiedziałam się adresu tej Justyny — tak miała na imię — coś we mnie pękło. Byłam jak napięta struna. Serce waliło mi w piersi, dłonie się trzęsły. Pojechałam do jej domu na przedmieściach Lublina, wściekła, upokorzona, gotowa rzucić się na nią jak ostatnia przekupka. Chciałam wyrzucić z siebie wszystko, co się we mnie zebrało, prosto w jej twarz. Chciałam odzyskać męża. Albo chociaż zrozumieć — dlaczego ona?
Drzwi otworzyła niska, drobna kobieta około czterdziestki. Nie było uśmiechu. Tylko zmęczenie w oczach i jakaś powściągliwa smutek.
— Więc to ty… — rzuciłam od progu. — To ty zabrałaś mi męża?
— Jestem Justyna — odpowiedziała spokojnie. — A Krzysiek pojechał pomóc mojemu bratu przy wymianie dachu. Wróci jutro. Wejdź. Chcesz herbatę? A może mleko? Właśnie wydoiłam krowę.
Zamknęło mi się w środku. Przyjechałam walczyć, a tu mnie mlekiem częstują! Weszłam do środka i rozejrzałam się. Wszystko w domu było schludne, proste, ale z sercem. Zapach ziół, czysta pościel, na półkach książki, albumy, w kącie kosz z włóczką.
— Czym go tak wzięłaś? — spytałam ostro. — Rzucił miasto, mieszkanie, wygodę, pracę… dla tego?
— Zapytaj go. Sam przyszedł. Ja go nie wołałam.
— Ach, nie wołałaś?! — prawie krzyczałam. — A może rzuciłaś mu się w ramiona, kiedy zobaczyłaś faceta z wypłatą, z samochodem…
Justyna spojrzała na mnie ze smutkiem:
— Weroniko, sama wychowałam dwójkę dzieci. Męża nie mam od lat. Umiem harować i nie łudzę się. Ale umiem też szanować człowieka, którego kocham. Może to przyciągnęło Krzysztofa.
— On ci tylko narzekał na mnie! A ty to wykorzystałaś, żeby wejść do naszego małżeństwa!
— Nie narzekał — odpowiedziała łagodnie. — Opowiadał. O tym, jak wracał do domu, a ty co wieczór przypominałaś mu, ile ci zawdzięcza. Jak upokarzałaś go przed znajomymi, jak robiłaś sceny. A on po prostu chciał spokoju. Chciał, żeby ktoś na niego czekał. Bez pretensji.
Zamilkłam. Nagle zrobiło mi się nieswojo. W Justynie nie było złości, ani udawanego smutku. Tylko szczerość.
— Ty też jesteś zmęczona, Weroniko — ciągnęła. — Masz w sobie żal, ból. Ale nie kłóćmy się. jeżeli zdecyduje odejść — ja go puszczę. Ale nie trzymam go siłą. Mamy po prostu… prawdziwy spokój.
Po raz pierwszy od wielu miesięcy nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Usiadłam przy stole i zaczęłyśmy pić herbatę. Postawiła przede mną placek, przyniosła miód, domowy ser.
A potem powiedziała:
— Zostań u mnie na noc. Już ciemno. A pogadać jeszcze mamy o czym. Pościelę ci w pokoju syna, on mieszka na studiach.
Zostałam. Tej nocy prawie nie spałam. W głowie wirowały mi słowa Justyny, wspomnienia kłótni z Krzysztofem, tego, jak obwiniałam go za moje niespełnienie, jak krzyczałam, oskarżałam, użalałam się nad sobą… a nie widziałam, jak gasł przy mnie.
Rano wstałam cicho, zostawiłam jej kartkę:
„Justyno, przyjechałam do ciebie jak do wroga. A wyjeżdżam — z szacunkiem. Dziękuję, iż nie upokorzyłaś mnie, nie nakrzyczałaś, nie wyrzuciłaś. jeżeli los da ci szansę na szczęście — skorzystaj z niej. A jak będziesz w Lublinie — wpadnij. Choćby na herbatę.”
Wyszłam. Bez histerii. Bez awantur.
Krzysztof nie wrócił. Ale ja już nie chciałam, żeby wracał. Teraz wiedziałam: gdy człowiek odchodzi — to znaczy, iż naprawdę cierpiał. A jeżeli ktoś inny dał mu ciepło, którego ja nie potrafiłam — niech będzie szczęśliwy.
A ja? Wciąż mam wszystko przed sobą…