Spotkanie na moście

newsempire24.com 18 godzin temu

**Spotkanie na moście**

Opadłe jesienne liście wirowały w powietrzu, niesione przez zimny wiatr, by w końcu opaść na mokry asfalt. Bartosz wracał od rodziców pieszo, zostawiając samochód w ich podwórku – wypił z ojcem kilka kieliszków wódki, bo stary wrócił właśnie z sanatorium i z zapałem opowiadał o zabiegach i nowych znajomościach.

— Słuchaj, żono, następnym razem jedź ze mną. Samemu trochę nudno — uśmiechnął się, poprawiając okulary.

— Tato, przecież tam pełno samotnych kobiet! Mógłbyś się zabawić — zażartował Bartosz, zerkał przy tym na matkę, szukając w jej oczach reakcji.

— Kobiet wiele, ale wszystkie chore albo starsze ode mnie. A poza tym, czyżbym miał zamienić twoją matkę na kogokolwiek? — odparł ojciec, głaszcząc żonę po dłoni.

Bartosz zasiedział się u rodziców. Przyszedł sam — jak zwykle, Kinga nie miała ochoty towarzyszyć mu. Mieszkali niedaleko, w tej samej dzielnicy, ale od pierwszego spotkania rodzice nie polubili Kingi. Matka, choć milczała przy niej, synowi powiedziała wprost:

— Bartek, to nie jest dziewczyna dla ciebie. Kinga nie jest stworzona do rodzinnego życia. Zaufaj mi, mam wyczucie.

— Mamo, skąd możesz to wiedzieć? Spotkałaś ją raz!

— Dobrze, synku, żyjcie sobie. Ale kiedyś sobie o mnie przypomnisz. Jedyną moją pociechą jest to, iż nie planujecie ślubu. Nie martw się, Kinga nie zauważy naszego stosunku do niej…

Rano, wychodząc do biura, Bartosz powiedział Kingi:

— Po pracy wpadnę do rodziców. Ojciec wrócił z sanatorium. Może przyjdziesz później?

— Nie mogę, Bartek. Obiecałam odwiedzić Kasię, wiesz, tę z księgowości? Zachorowała, leży w domu. A poza tym mam umówiony manicure — odpowiedziała wymijająco.

Bartosz wiedział, iż nie przyjdzie, ale zapytał, na wszelki wypadek.

— Dobrze, w takim razie pewnie się u nich zasiedzę. Ojciec na pewno nie puści mnie bez kieliszka — zaśmiał się, całując ją w policzek.

— Nie śpiesz się. Ja też zostanę u Kasi — odparła Kinga.

— Zadzwoń, kiedy wychodzisz. Odebrałbym cię — powiedział, choć wiedział, iż to pusty gest.

Wieczór otulił Kraków gęstym zmierzchem, a nieliczne latarnie ledwo przebijały się przez ciemność. Jesienne noce były długie i mroczne. Bartosz nie dzwonił do Kingi — pewnie już wróciła do domu. Szedł w dobrym nastroju, po paru drinkach z ojcem i ciepłych rozmowach z matką.

Gdy otworzył drzwi do mieszkania, usłyszał śmiech Kingi z sypialni. Zajrzał tam i zobaczył, jak jego najlepszy przyjaciel, Marek, naciąga spodnie, a Kinga mówiła:

— Pośpiesz się, zaraz Bartek wróci… — urwała, gdy zobaczyła go w drzwiach.

Nogi same wyniosły go z mieszkania. Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył.

— Kinga z moim najlepszym przyjacielem… choćby w najgorszym śnie bym tego nie wymyślił…

Czuł pustkę. Szedł przed siebie, bez celu, bez chęci, by żyć. Zatrzymał się na moście Dębnickim. Samochody mijały go, oślepiając światłami. Spojrzał w dół, w ciemną toń Wisły. Stał tak długo, aż nagle ktoś dotknął jego ramienia. Odwrócił się i zobaczył starszego mężczyznę w okularach, z siwą brodą. Jego głos był cichy, ale wyraźny:

— Młody człowieku, czy nie uważa pan, iż tu jest trochę za wysoko? zwykle nie wtrącam się w cudze sprawy, ale mam nadzieję, iż nie ma pan złych myśli… — skinął głową w stronę rzeki.

Bartosz ocknął się, przerażony tym, co mógł przypuszczać nieznajomy.

— Ależ skąd! Nie mam zamiaru… — odparł szybko.

— To bardzo dobrze — uśmiechnął się staruszek. — W którą stronę pan idzie?

— Jeszcze nie wiem. Po prostu idę — przyznał Bartosz.

— W takim razie może odprowadzi mnie pan na drugą stronę? Mieszkam za parkiem. jeżeli to nie problem… — zaproponował. Bartosz skinął głową.

— A swoją drogą, jak pan ma na imię? Ja jestem Jan Kazimierz.

— Bartosz.

Przeszli most, nie był długi, a Wisła w tym miejscu nie wydawała się groźna. Jan Kazimierz opowiadał, iż trzy lata temu przeszedł na emeryturę po latach wykładania ekonomii na Uniwersytecie Jagiellońskim.

— Na początku było nudno, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Ale teraz mam wnuczkę, Oliwię, i prawnuka, Jasia. Mieszkamy we trójkę — mówił z dumą.

Głos staruszka działał kojąco. W pewnym momencie Jan Kazimierz zatrzymał się i spojrzał na Bartosza uważnie.

— Bartoszu, coś się stało. Nie pytam, stwierdzam. Może źle zrobiłem, prosząc pana o towarzystwo? Może ma pan swoje sprawy?

— Nie wiem, dokąd iść. Do rodziców nie chcę, dopiero co stamtąd wyszedłem. A do domu… nie wrócę. Tam… — głos mu się załamał.

— Rozumiem. Nie musisz mówić. A może wpadniesz do nas? Mamy dużo miejsca. Codziennie wieczorem chodzę tą samą trasą — przez most i z powrotem.

— Nie chcę państwu przeszkadzać, zwłaszcza iż dziecko śpi… — wahał się Bartosz.

— Jasio zasypia dopiero po dziewiątej, a teraz dopiero ósma. Chodź — skinął staruszek.

Nie wiedział, dlaczem się zgodził. Może dlatego, iż nie miał dokąd pójść. Weszli cicho do mieszkania na trzecim piętrze, zdjęli buty i przeszli do kuchni.

— Siadaj, zaraz zrobimy herbatę — powiedział Jan Kazimierz.

Bartosz w końcu przyjrzał się swojemu towarzyszowi. Wysoki, postawny, z siwą brodą, która nadawała mu wygląd uczonego. Starannie wyjmował filiżanki, stawiając na stole talerz z ciastkami.

— Dziadku, a kto to? — rozległ się dziecięcy głosik. — A ty kto jesteś? — malec spojrzał na Bartosza szeroko otwartymi oczami.

Przed nim stał trzyletni chłopiec o jasnych loczkach.

— To Bartosz, nasz gość — przedstawił go Jan Kazimierz.

— A ja jestem Jaś! — oznajmił dumnie, wyciągając rączkę. Bartosz uśmiechnął się, serce mu zmiękło.

— Cześć, Jasiu. Nie śpisz jeszcze?

— Niee! — zaprzeczył malec, kręcąc głową. W tym

Idź do oryginalnego materiału