Sploty losów w małym miasteczku

newsempire24.com 3 tygodni temu

*Zapiski z pamiętnika*

W małym miasteczku nad Wisłą, gdzie stare lipy szeptały z wiatrem, Halina przygotowywała galaretę. Zapach przypieg wypełniał kuchnię, a za oknem dogasał zachód. Nagle ciszę przerwał dzwonek telefonu. To był jej wnuk Kacper.

— Babciu, cześć! Dziadek i ty nie macie nic przeciwko, jeżeli jutro wpadnę? Tylko nie będę sam — w jego głosie czaiła się tajemnica, od której Halinie ścisnęło się serce.
— Oczywiście, przychodź! Ale z kim? — w jej głosie dało się wyczuć ciekawość i lekkie poddenerwowanie.
— To niespodzianka — odparł chytrze Kacper i się rozłączył.

Następnego dnia rozległo się pukanie do drzwi. Halina, wycierając ręce w fartuch, pośpiesznie otworzyła. Na progu stał Kacper, a obok niego nieznana dziewczyna z nieśmiałym uśmiechem.
— Babciu, to Zosia — przedstawił ją wnuk, a w jego oczach błysnęła iskra. Halina, usłyszawszy to imię, zamarła, jakby czas się zatrzymał.

Zwykle po szkole do Haliny i jej męża Stanisława wpadały wnuki. Najstarsza Marysia, ledwo przekraczając próg, rzucała się do dziadka:
— Dziadku, totalna ściana z matematyki! Pomóżesz?

Stanisław, odkładając gazetę, uśmiechał się:
— No, co tam za ściana? Bierz zeszyt, rozgryziemy to. To proste, patrz: tu równanie, tu przenosimy… No i co? Jak rozwiążesz? — Spoglądał na wnuczkę z dumą. — Brawo, Marysiu, sama to ogarnęłaś! A mówiłaś, iż trudne. Moja mądra, a do tego piękna!

Stanisław zachwycał się Marysią — tak bardzo przypominała Halinę za młodu! Te same uparte błyski w oczach, ten sam upór, choćby gdy sił brakowało. Policzki w ogniu, a uśmiech — jak u Haliny w czasach, gdy dopiero się poznawali.

— No to w warcaby? — mrugnął Stanisław.
— Dziadku, przecież ostatnio przegrałam — wahała się Marysia.
— I co? Raz przegrałaś i koniec? No to nie gramy — zaśmiał się podstępnie.
— Nie, gramy! Gdzie pionki? — Marysia już rozkładała planszę. — Wybieraj, dziadku! Aha, moje czarne! Dzisiaj cię rozniosę, a potem zagramy na gitarze, zgoda?

Młodszy wnuk, Kacper, zawsze biegł do Haliny. Stanisława się trochę bał — dziadek był surowy, ale sprawiedliwy.
— Babciu, pomóż z polskim, znowu dostałem tróję, brzydko napisałem — szeptał Kacper, unikając wzroku. — Dziadkowi nie mów, poprawię, dobrze? A co na obiad? Barszcz? Uwielbiam! Babciu, patrz, jak piszę, wtedy na pewno wyjdzie ładnie.

Halina, siadając obok, obserwowała, jak Kacper starannie kreśli litery. Wnuk był żywym obrazem Stanisława — ten sam bystry wzrok, ta sama zaradność. Już w wieku pięciu lat liczył do stu, dodawał i odejmował jak dorosły.

— Babciu, patrz, wyszło! — Kacper uniósł zeszyt. — Czysto, ładnie! To dzięki tobie! — Przytulił ją. — Wiesz, dlaczego sam przyszedłem? Chciałem zrobić niespodziankę — kupiłem pączki z różą dla wszystkich! Tata dał mi pieniądze na obiad, a ja zaoszczędziłem.

— Och, ty mój złotko! Wołaj dziadka i Marysię, zjemy obiad, a potem herbata z twoimi pączkami.

— Czekaj, babciu, jeszcze jest sekret — Kacper przysunął się bliżej i szepnął: — Podoba mi się dziewczyna z klasy, Zosia. Chcę jej podarować perfumy, o których marzy. Już trochę oszczędzam.

— Naprawdę, kochanie? A Zosia się z tobą przyjaźni?
— Nie, babciu, przecież jestem jeszcze mały — westchnął.
— Ona jest starsza? Jesteście w jednej klasie.
— Nie, ja jestem starszy, mam jedenaście, a ona dziesięć i pół. Ale jest ode mnie wyższa, babciu, dużo wyższa. Jak jej dam perfumy, może się we mnie zakocha?

Halina uśmiechnęHalina pomyślała, iż właśnie tak zaczyna się prawdziwa historia — od pierwszego wyznania, od pierwszego pączka i od maleńkiej iskry, która może rozniecić ogień.

Idź do oryginalnego materiału