Małgorzata Kowalska miała sześćdziesiąt pięć lat i większość życia spędziła w samotności, wychowując dwoje dzieci — Zofię i Krzysztofa. Mąż zginął, gdy młodsze z nich miało zaledwie cztery lata, i od tamtej pory kobieta była dla nich zarówno ojcem, jak i matką. Pracowała do upadłego, nie oszczędzając siebie, by tylko dzieciom niczego nie brakowało, by skończyły dobre szkoły, dostały się na studia i w końcu zaznały szczęśliwego, samodzielnego życia.
Wydawało się, iż wszystko idzie po jej myśli. Zofia dorosła, wyszła za mąż, wyjechała do innego miasta. Syn Krzysztof — zdolny, wykształcony, z dyplomem w ręku — jednak nie śpieszył się z usamodzielnieniem. Po studiach wciąż mieszkał z matką, tłumacząc to niską pensją i przejściowymi trudnościami. Małgorzata znosiła to cierpliwie. Wierzyła, iż lada moment stanie na własne nogi, rozwinie karierę, założy rodzinę i wyprowadzi się.
I w końcu niemal się to wydarzyło. Krzysztof oznajmił, iż zamierza poślubić Beatę — kobietę o dziesięć lat od niego starszą. Małgorzata nie wtrącała się — niech żyje, niech próbuje. Miała nadzieję, iż po ślubie młodzi wynajmą choćby skromne mieszkanie i zaczną własne życie. Ale stało się dokładnie odwrotnie.
Najpierw Beata zaczęła zostawać u nich na noc, potem przywiozła kilka worków z rzeczami i, bez słowa wyjaśnień, wprowadziła się na stałe. Małgorzata czuła, jak traci kontrolę nad własnym życiem — i nad własnym domem.
Najdziwniejsze zaczęło się nieco później. Okazało się, iż Beata ma dziesięcioletniego syna, o którym nikt matce choćby nie wspomniał. I pewnego dnia, bez ostrzeżenia, przyprowadziła chłopca do mieszkania. „Od teraz będzie z nami mieszkał” — powiedziała z uśmieszkiem, jakby chodziło o kupno nowej zasłony, a nie o przewrócenie życia starszej kobiecie do góry nogami.
Lecz największym szokiem było to, iż Krzysztof, bez cienia wahania, oznajmił matce: „Mamo, będziesz musiała przenieść się do kuchni. Syn potrzebuje własnej przestrzeni. My zajmiemy oba pokoje”. Mówił to kobiecie, która go wychowała, oddała mu całe swoje życie, wszystkie siły, swoją młodość.
Małgorzacie Kowalskiej serce pękło. Nie zaproponowano jej wyboru. Nie zapytano. Po prostu postawiono przed faktem. A wszystko to pod dachem, który ona kupiła, utrzymywała, za który płaciła przez całe życie. I teraz okazało się, iż w jej własnym domu nie ma już dla niej miejsca.
A potem było tylko gorzej. Krzysztof stracił pracę. W domu zabrakło pieniędzy. Wszystkie wydatki — jedzenie, rachunki, leki — spadły na barki Małgorzaty i jej marnej emerytury. A tymczasem ani syn, ani jego żona, ani choćby jej dziecko nie uznali za stosowne pomóc w domu czy znaleźć jakąkolwiek pracę. Po prostu wegetowali. Wstawali w południe, całe dni spędzali przed telewizorem, a wieczorem domagali się kolacji. Milcząco, jakby to było oczywiste.
Starsza kobieta znosiła to. Tłumiła gniew. Połykała łzy. Aż w końcu, pewnego dnia, wybuchnęła płaczem, dzwoniąc do Zofii. Opowiedziała wszystko: jak śpi w kuchni, jak została zepchnięta na margines we własnym mieszkaniu, jak każdego dnia czuje się tam intruzem w miejscu, które budowała przez całe życie.
Córka nie zamierzała milczeć. Już po trzech dniach przyjechała. Weszła do domu i zobaczyła matkę z podkrążonymi oczami, zgarbioną od zmęczenia. Zwykle unikała awantur, ale tym razem się nie powstrzymała.
— Jesteś dorosłym mężczyzną — powiedziała do brata. — Masz żonę, ona ma dziecko. I nie wstyd ci, iż wszystko to wisi na szyi starej matki? Że zajmujecie jej dom, jej przestrzeń, a sami choćby nie myślicie płacić za prąd czy wodę?
Krzysztof milczał. Beaty nie było — wyjechała do koleżanki. Chłopiec siedział w kącie, sącząc sok przez słomkę.
— Nie mam nic przeciwko pomocy — ciągnęła Zofia. — Ale nie rozumiem, dlaczego moja matka ma płacić za ciebie, dorosłego faceta, i twoją kobietę. To jej dom i ma prawo żyć tu z godnością.
Po tej rozmowie coś w Krzysztofie pękło. Może siostra dotarła do niego w sposób, w jaki matka nie potrafiła przez lata. A może po prostu przeraził się, iż doprowadzi ją do grobu.
Tydzień później oznajmił, iż znalazł nową pracę. Pensja była niewysoka, ale stabilna. A miesiąc później — iż z Beatą i jej synem się wyprowadzają. Znaleźli tanie kawalerki, będą zaczynać od zera.
Małgorzata płakała. Ale tym razem — z ulgą. Po raz pierwszy od dawna obudziła się z poczuciem, iż znów mieszka u siebie. W swoim domu. Gdzie jest cicho, spokojnie. Gdzie nikt nie każe jej spać w kuchni.
Może wreszcie zacznie się jej prawdziwa emerytura — bez upokorzeń i cudzych talerzy na jej stole.