Śniłam, iż spędziłam noc z moim chłopakiem, nie wiedząc, iż zmarł dwa dni wcześniej — i obudziłam się z brzuchem pełnym jego ducha.
Jestem pewna, iż go widziałam. Dotknęłam go. Całowałam. Jego oddech był ciepły, a usta smakowały miętą — tak jak zawsze. Miał na sobie szarą bluzę z kapturem, tej samej, której zawsze narzekał, bo była za duża i wyglądał w niej jak „twardy słodziak”. Był prawdziwy. Przytulił mnie całą noc, szepnął mi do ucha: „Kocham cię”. Powiedział, iż w przyszłym roku weźmiemy ślub. Pamiętam każdy jego gest: jak przesuwał palcami po moim ramieniu, jak płakał, gdy ja płakałam, jak kochał mnie tak namiętnie, iż myślałam, iż serce mi się rozpadnie. A potem… zniknął.
Obudziłam się sama, ale nie przestraszyłam się. Pomyślałam, iż po prostu poszła na bieg, jak to czasem robi. Jego perfumy wciąż unosiły się na prześcieradłach. Skóra w miejscu, gdzie mnie dotknął, wciąż paliła. Coś jednak nie pasująło.
Dzwońłam.
Znowu.
Jeszcze raz.
W końcu moja najlepsza przyjaciółka Zuzanna wpadła do pokoju z bladą twarzą. Nie rozumiała, dlaczego płacze.
— Świętosława… — szepnęła — nie wiesz?
Zaśmiała się. — Wiedzieć co?
— Tomasz nie żyje.
Pociekła łzami. — Umarł dwa dni temu. Wypadek samochodowy w noc burzy.
Nie, nie, nie.
Krzyknęłam. Odepchnęłam ją. Zawołałam, iż to okrutne, iż nie ma w tym nic śmiesznego. Pokazałam jej sms od Tomasza z nocnej godziny: „Już jedzie. Tęsknię za twoim ciałem przy moim.” Zuzanna drżąc przyjrzała się telefonowi.
— Świętosława… on nie mógł tego napisać. Leżał już w sekcji zwłok.
Świat się przekręcił. Kolor się rozmył. Kolana mnie opuściły. Pobiegłam do łazienki, wzięłam ręcznik, w którym leżała jeszcze wilgotna koszulka Tomasza, bluzę porzuconą na podłodze, a choćby odcisk ugryzienia na szyi.
On był tu. Musiał być.
Ale prawda była taka, iż Tomasz został pochowany wczoraj. I jakoś, nie wiem jak, uprawiłam z nim miłość wczoraj wieczorem.
Dni mijały, noce stały się nie do zniesienia. Nie mogłam spać. Za każdym razem, gdy zamykałam oczy, widziałam go: raz przy moim łóżku, innym razem szepczącego w moje ucho. Pewnej nocy usłyszałam: „Nie płacz, kochanie. Jestem z tobą.” Próbowałam nagrać, ale dostałam tylko szum i własny przerażony oddech.
Wtedy przestały przychodzić moje miesiączki. Dwa razy. Myślałam, iż to tylko stres, żałoba, trauma. Aż w końcu zwymiotowałam po raz piąty w jeden dzień. Zrobiłam test ciążowy. Dwie różowe kreski.
Pozytywna.
Spadłam na podłogę. Jedyną osobą, z którą byłam, był Tomasz. A on już nie żył. Pogrzebany, gnijący, odszedły. Mimo to coś rosło we mnie. Coś kopnęło nocą, coś lśniło pod skórą przy gasnącym świetle. I za każdym razem, gdy płakałam i mówiłam, iż nie dam rady… słyszałam cichy szept z cienia:
— Nie jesteś sama. Nasze dziecko przyjdzie.
—
Nie pamiętam, jak zasnęłam. Pamiętam tylko, iż obudziłam się w wannie, trzymając w ręku test ciążowy, a te dwie różowe kreski drwiły ze mnie. Nie rozmawiałam z nikim od kilku dni — nie z Zuzanną ani z nikim innym. Telefonowa wibrowała bez końca, a na ekranie mrugało imię „Tomasz”. Ignorowałam wszystkie połączenia.
Jak wytłumaczyć, iż spodziewam się dziecka od człowieka, który od tygodni leży pod ziemią? Kto by mi uwierzył? choćby ja sama miałam wątpliwości, dopóki nie nadeszła noc, w której coś uderzyło w mój brzuch od środka. To nie była zwykła kopniak. To było… świadome, celowe, jakby chciało zwrócić na siebie uwagę. Podniosłam się nagle, łapiąc się za brzuch. I znów usłyszałam głos Tomasza w mojej głowie.
— Nie bój się, kochanie. Wybrałem cię.
Wybiegłam z łóżka, spojrzałam w lustro, podniosłam koszulkę. Zobaczyłam słabe niebieskie pulsujące światło pod skórą. mrugało, po czym znikło. Nogi mnie osłabły, upadłam.
Następnego dnia zmusiłam się, by pójść do szpitala. Powiedziałam lekarzowi, iż zaszłam w ciążę po wizycie „duchowego” chłopaka. Kłamałam o terminie, o wszystkim — oprócz objawów: dziwne sny, skóra lśniąca, słyszenie głosu nieobecnego.
Lekarz najpierw wyglądał zmartwiony, potem podjął spokojną decyzję.
— Zrobimy badania — rzekł ostrożnie — stres może mocno wpływać na umysł, szczególnie przy hormonalnych zmianach.
Położył stetoskop na brzuchu. Jego twarz zamarła.
— Nie słyszę bicia serca. Ale coś się rusza.
Zlecił USG. Gdy leżałam na zimnej metalowej łyżce, technikka nagle popękała. Po chwili, kiedy spytałam, co się dzieje, szepnęła:
— Jest płód — ale… świeci.
Wyszedłam ze szpitalnego bez wyników. Tej nocy miałam kolejny sen. Tomasz stał przy starej lagunie, wiatr rozwiewał mu kaptur.
— Nasze dziecko nie jest jak inne — powiedział cichym głosem, miękkim jak szum wiatru — ono jest częścią mnie… i czegoś więcej.
Zapytałam, co to znaczy. On tylko uśmiechnął się smutno.
— Zrozumiesz wkrótce. Musisz je chronić.
Obudziłam się i zobaczyłam, iż zasłony są szeroko otwarte, mimo iż zamknięte były na klucz. Bluza Tomasza leżała starannie złożona na skraju łóżka. Dotknęłam jej – wciąż była ciepła.
Wtedy wiedziałam, iż to, co rośnie w moim brzuchu, jest prawdziwe. To jego. Zmienia mnie.
Kolejny dzień zadzwoniłam do Zuzanny. Potrzebowałam pomocy. Przyszła w biegu, objęła mnie mocno i posłuchała. Pokazałam jej lśniący punkt w moim brzuchu, opowiedziałam o snach, o głosie, o dziecku. Nie zaśmiała się. Nie podniosła krzyku. Szepnęła:
— Muszę cię zabrać w miejsce.
Zabrała mnie do starego domu za kościołem babci Zuzanny. Wewnątrz czekała staruszka z długimi srebrnymi warkoczami i bladymi oczami. Spojrzała raz, po czym powiedziała:
— Nie jesteś pierwsza, ale musisz być ostatnia.
Zapytałam, co to znaczy. Odpowiedź zamarła mi krew w żyłach.
— Nosisz w brzuchu dziecko związanej duszy. To błogosławieństwo… i ostrzeżenie. Jego ojciec nie powinien był wrócić. Drzwi się otworzyły, a inne istoty przechodzą.
— Żeby je zabrać? — spytałam.
— Żeby zabrać ciebie.
Nagle światła zamigotały, zimny podmuch przeszedł przez okna. Z cieni usłyszałam znów głos Tomasza:
— Biegnij.
—
Pokój zamroził się. Staruszka otworzyła oczy w przerażeniu, gdy cienie rozciągały się po ścianach jak pazury.
— On jest tu — szepnęła, trzymając różańca z koralików i kości.
Zuzanna popchnęła mnie za plecy. Nie bałam się już Tomasza, bałam się innych. Tych, o których staruszka mówiła, iż przychodzą, bo on złamał zasady.
Rozsypała popiół w krąg i kazała mi stanąć w środku.
— Nie wychodź, cokolwiek się stanie. Słyszysz? — ostrzegła — jesteś mostem między życiem a śmiercią. Mosty łączą się w dwie strony.
Wszedłam w krąg. Brzuch moje lśnił tą samą niespokojną pościelą. Dziecko kopnęło mocniej niż kiedykolwiek.
Nagle usłyszałam setki głosów: krzyki, jęki, prośby, chichoty, wszystko wydobywające się z ciemności.
— Tomaszu, proszę — wyszeptałam — co się dzieje?
Zobaczyłam go. Tym razem nie był taki jak przedtem. Jego oczy były puste, pełne smutku i strachu.
— Przepraszam — rzekł — nie chciałem cię wciągać. Po prostu… tęskniłem tak bardzo. Chciałem jeszcze jedną noc. Nie wiedziałem, iż otwieram bramę.
Podszedł, łzy spływały po policzkach.
— Dlaczego ja? Dlaczego dziecko?
Spojrzał na mój brzuch, potem na mnie.
— Bo nasza miłość była silniejsza niż śmierć. Taka miłość łamie prawa.
Nagle z cienia wyłoniła się potworna, skręcona postać z półtwarzyły i płonącymi oczami. Zawyjała, gdy mnie zobaczyła. Tomasz stanął pomiędzy nami.
— Nie możesz jej mieć! — ryknął — nie zabierzesz naszego dziecka!
Potwór zachichotał.
— Złamałeś regułę, duchu. Dotknąłeś żywych. Teraz my będziemy ucztować.
Pokój zadrżał. Staruszka zaczęła śpiewać w nieznanym języku. Zuzanna trzymała mnie za rękę, płacząc:
— Świętosławo! Nie wyjdź z kręgu!
Krzyczałam, gdy potwór rzucił się na mnie. Tomasz odbił go w powietrzu. Staruszka wykrzyknęła:
— TERAZ! Wybierz, dziewczyno! Życie czy miłość?
Tomasz, krwawiący i rozmywający się, odwrócił się do mnie.
— Musisz mnie puścić, kochanie. Dla naszego dziecka. Dla ciebie.
Odwróciłam głowę, nie mogąc uwierzyć.
— Nie mogę stracić cię po raz drugi!
— Nigdy mnie nie straciłaś. Żyję w nim, w tobie. jeżeli się przytwierdzisz, oni zabiorą wszystko.
Światła wystrzeliły. Podłoga pękła. Cienie wyły. Z całego serca wykrzyknęłam jego imię i pożegnałam się.
W tej chwili — uśmiechnął się. I zniknął.
Ciemność ustąpiła. Potwór jęknął i rozpadł się w dym. Nastała cisza.
Upadłam. Krąg zgasł. A dziecko w moim brzuchu kopnęło jeszcze raz, potem jeszcze raz i uspokoiło się.
Dziewięć miesięcy później urodziłam chłopca. Nie płakał jak inni. Spojrzał mi prosto w oczy, cicho i spokojnie, jakby już wszystko rozumiał. Jego skóra lekkołowato lśniła w ciemności. Czasem, gdy śpiewam mu nocą, słyszę drugą głos, który harmonizuje z moim — głos Tomasza.
Nazwaliśmy go Tomaszowiec, co znaczy „Tomasz należy do Boga”. Bo nigdy naprawdę nie był mój.
Zanim odszedł na tamten świat, zostawił mi ostatni dar – kawałek siebie, którego żadna cień nie zdoła zabrać.