„A może nam pani zapakuje jedzenie na wynos?” – wizyta, której nigdy nie zapomnę
Zdarzają się w życiu spotkania, po których długo nie można zrozumieć – to był żart czy rzeczywistość. Tak właśnie było z niedawną wizytą u nas w domu rodziny kolegi mojego męża. Do dziś wspominam ten dzień z mrowieniem na plecach i postanowieniem, by NIGDY więcej nie zapraszać „mało znanych, ale sympatycznych ludzi” pod swój dach.
Mieszkamy w Poznaniu, w przytulnym, niewielkim mieszkaniu urządzonym z sercem. Ja jestem domatorką, a mój mąż człowiekiem towarzyskim. Pracuje w zespole projektowym i często opowiada o pracy – kto co powiedział, jak się żartowało, kto kogo zastąpił. Szczególnie często w tych historiach pojawiał się Marek – wesoły, energiczny, wydawał się solidny. Zawsze pomoże, zastąpi kolegę w pracy, wyjdzie z inicjatywą. Mąż bardzo go lubił. Dlatego gdy pewnego dnia wspomniał, iż Marek z rodziną chcą nas odwiedzić, nie protestowałam. Choć trochę mnie to zdziwiło – wcześniej nie utrzymywaliśmy z nimi bliskich kontaktów.
I oto pewnego wieczoru stanęli w naszym progu – Marek, jego żona Kinga i ich młodsza córka. Dziewczynka była w wieku naszej Zosi, więc ucieszyłam się, iż dzieci będą miały towarzystwo. Początkowo wszystko wydawało się w porządku. Kinga sprawiała wrażenie miłej, uśmiechniętej kobiety… dopóki nie otworzyła ust. A mówiła tylko o jednym: o dzieciach. Mają ich troje i, jeżeli wierzyć jej słowom, cały świat im coś winien: państwo powinno dawać więcej pieniędzy, pracodawcy – urlopy na żądanie, a rodzice – zajmować się wnukami od rana do wieczora.
Słuchałam, kiwałam głową, ale we mnie gotowało. Chciałam zapytać wprost: „A czy myśleliście o tym, zanim zdecydowaliście się na trójkę dzieci?”. My z mężem mamy jedno dziecko i doskonale wiemy, ile to kosztuje – finansowo, emocjonalnie, fizycznie. Dlatego uznaliśmy, iż na razie wystarczy. A oni mają trójkę i winnych szukają wszędzie: w rządzie, merostwie, dziadkach, szkole… Tylko nie w sobie – w tych, którzy podjęli decyzję o powiększeniu rodziny.
Milczałam. Nie lubię wyjaśniać spraw w swoim domu, zwłaszcza gdy dzieci spokojnie się bawią, a mąż wydawał się zadowolony z tego spotkania. Jako dobra gospodyni przygotowałam się zawczasu – upiekłam kurczaka, zrobiłam sałatki, gorące danie, a choćby domowe ciasto. Nakryłam stół, witałam ich z uśmiechem. Choć więcej słuchałam, niż jadłam. Goście też nie pałaszowali zbyt mocno i pomyślałam, iż może się krępują.
Jakże się myliłam…
Gdy kolacja dobiegała końca i w duchu cieszyłam się, iż zostało sporo jedzenia – nie trzeba jutro stać przy kuchni – Kinga, spokojnie popijając kompot, zwróciła się do mnie:
„A może nam pani zapakuje jedzenie na wynos? Kurczaka i sałatki… specjalnie mało jedliśmy, żeby zabrać do domu. W weekend nie chce się gotować.”
Na moment zapadła cisza. Zaniemówiłam. Nie mogłam uwierzyć, iż powiedziała to na głos – bez zahamowań, bez wstępu, choćby bez żartu. Naprawdę spodziewała się, iż wyjdzie od nas z pełnymi pojemnikami jedzenia!
Nigdy nikomu nie pakowałam jedzenia na wynos – u nas nie ma takiego zwyczaju. jeżeli już coś przygotowujesz, to dla gości. Ale żeby sami prosili o zapakowanie? I jeszcze z taką pewnością, jakby to była oczywistość!
Spojrzałam na męża. Spuścił wzrok, czuł, iż sytuacja jest niezręczna. Wymusiłam uśmiech i wykrztusiłam:
„Zapakować? No cóż… nie mam pojemników, chyba tylko do reklamówek…”
Kinga ucieszyła się i skinęła głową. Marek dyskretnie milczał. Spakowałam resztki do dwóch siatek, podałam. A w głowie wciąż dzwoniła tylko jedna myśl: NIGDY więcej.
Gdy już wyszli, mąż powiedział:
„No cóż, pewnie tak ma w zwyczaju… Troje dzieci, mało czasu…”
A ja tylko gorzko się uśmiechnęłam:
„Wiesz co? Mnie nie obchodzi, do czego ktoś jest przyzwyczajony. Ja do takich gości – nigdy się nie przyzwyczaję.”
Od tamtego wieczoru drzwi mojego domu są zamknięte dla tych, którzy przychodzą z pustymi rękami, ale z wielkimi oczekiwaniami. A zwłaszcza dla tych, którzy traktują moją kuchnię jak darmową stołówkę.