Dorastałam w małej wsi na Podkarpaciu. Od dziecka przywykłam do ziemi, pracy i tego, iż wszystko zdobywa się własnymi rękami. Nie byliśmy bogaci, ale żyliśmy godnie. Właśnie wtedy pokochałam ziemię – nie jako obowiązek, ale jako ukojenie duszy. Uwielbiam grzebać w grządkach, hodować warzywa, owoce i zioła. To mnie uspokaja, przywraca równowagę. Gdy wyszłam za mąż, oznajmiłam: „Potrzebujemy działki. jeżeli jej nie mamy – zaczniemy oszczędzać”.
Mąż początkowo nie podzielał entuzjazmu, ale widząc mój zapał, ustąpił. Kupiliśmy mały domek z kawałkiem ziemi pod Lublinem. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie jego rodzice. Od pierwszego dnia patrzyli na mnie z wyższością. Zwłaszcza teścianka, Halina Nowak. Każde spotkanie stawało się lekcją subtelnego upokarzania.
„Znowu z twoimi marchewkami? Jak jakaś wieśniaczka z zaścianka” – mówiła, krzywiąc usta.
„Nasz syn nie po to się kształcił i dorastał w mieście, żeby teraz babrał się w błocie!”
Słuchałam, zaciskając serce. Nie ze wstydu, ale z niedowierzania – skąd ta nienawiść? Przecież nie zmuszam, tylko zapraszam do wspólnego tworzenia. To nie kara, ale euforia życia.
Długo milczałam. Myślałam: miejskie pochodzenie, inne wartości. Aż odkryłam prawdę, która rozśmieszyła mnie gorzko.
Okazało się, iż rodzice męża pochodzą z głębokiej prowincji. Matka – ze wsi pod Rzeszowem, ojciec – z zapomnianej wioski na Warmii. Ich rodzice wciąż tam mieszkają, hodują kury i uprawiają ziemniaki. Oni zaś, po przeprowadzce do miasta, wymazali wieś z życiorysu. Tak zawzięcie, jakby bali się, iż ktoś zobaczy ich korzenie.
A jednak Halina bez skruchły drwiła: „Popatrz na swój wystrój – jak u baby w chałupie! Te serwetki, figurki, rodzinne zdjęcia… U nas nowocześnie: gładkie ściany, minimalistyczne meble, zero staroci”.
A ja właśnie tego pragnęłam – ciepła, wspomnień zatrzymanych w drobiazgach. Może niemodnie, ale po ludzku.
Pewnego dnia, gdy rzuciła kolejne „zaściankowa prymitywko”, pękłam. Siedziałyśmy na werandzie, a ona z grymasem sączyła mój kompot z truskawek:
„Fuj, wszystko jak u chłopa w zagrodzie!”
Uśmiechnęłam się spokojnie:
„Mówią, iż człowieka można wyrwać ze wsi, ale wsi z człowieka – nigdy. Tyle iż nie o mnie mowa. O pani, Halino”.
Zamarła. Powieka jej drgnęła. Próbowała się zaśmiać:
„To do mnie?!”
„Do nas obu. Ja jestem dumna ze swojego pochodzenia. A pani się go wstydzi. Oto różnica”.
Od tamtej rozmowy zamilkła. Żadnych przytyków, żadnych grymasów na widok domowego powidła czy kiszonych ogórków. choćby zdaje się szanować.
Nie chowam urazy. Ale boli, iż próbowali mnie zawstydzać za to, co sami porzucili. Czy korzenie to powód do hańby? Czy praca to przyczyna pogardy?
Jestem kobietą, która kocha ziemię. Nie wstydzę się wsi. Umiem siać, zbierać, kisić i gotować. Nie jestem gorsza od tych w „modnych” betonowych klitkach. Bo gdzie nie ma duszy – nie ma ciepła. A u mnie jest. I zawsze będzie.