Czasem życie układa się tak, iż wrogiem w domu nie jest obcy, a teściowa z uśmiechem na twarzy i pojemnikiem podejrzanych kotletów. Nazywam się Kinga, jestem zamężna od dwóch lat i, jak to mówią, wszystko było u nas z mężem dobrze… dopóki jego mama nie zaczęła „dogrzewać naszego ogniska” zbyt często. I to z taką upartością, iż choćby listonosz zaglądał rzadziej niż ona.
Stałam w kuchni, przeglądając zawartość szafki, gdy nagle — dzwonek do drzwi. Otwieram. Oczywiście, kto by inny — Barbara Stanisławowa, moja teściowa.
— Kinguś, witaj, zrobiłam wam kotleciki! Z sandacza! Świeżyutkie! — radośnie podaje mi plastikowy pojemnik.
Westchnęłam. Oboje z mężem od dzieciństwa nie znosimy ryby. W przedszkolu mnie nią karmili na siłę, a jego ojciec był rybakiem, więc w młodości mało co nie wyhodował sobie skrzeli od ciągłego jedzenia szprotek i płoci. Mówiliśmy o tym. Nie raz. Ale teściowa jakby specjalnie to ignorowała.
— Barbara Stanisławowo, my przecież nie jemy ryby… Wie pani o tym.
— No ale nie wyrzucać przecież dobra! A nuż się przyda? Może kogoś poczęstujecie! — tłumaczyła się.
Ale problem nie ograniczał się tylko do tych przeklętych kotletów. Przychodziła coraz częściej. Bez zapowiedzi. Bez pukania w sumienie. Wpadała jak u siebie i zaczynała swoje „kontrole”:
— Ojej, co to za ser? Tego nie próbowałam, ukroję sobie kawałek. I wędlinki trochę wezmę, i tak pójdziesz do sklepu. A ja wam, między nami mówiąc, rybkę przyniosłam — trzeba się dzielić!
Z każdą wizytą jej apetyty rosły. Aż pewnego dnia pojawiła się nie sama, ale z koleżanką. Bez telefonu. Bez pytania.
— Byłyśmy w przychodni — pomyślałyśmy, iż wpadniemy się ogrzać. Poczęstujesz kawką?
Gdy ja stałam w osłupieniu w progu, teściowa już swobodnie grzebała w lodówce, wyciągając dżem, ser, ciasteczka, a jej koleżanka rozsiadała się wygodnie przy stole.
Czułam się obca we własnym domu. Mąż tylko rozkładał ręce — „mama przecież ma dobre serce”. Dobre serce? Widziałam, jak chowa pod płaszczem naszego ananasa. To już nie była pomoc ani troska — to była bezczelna okupacja.
Wtedy wpadłam na pomysł. Subtelny, ale skuteczny. Następnego dnia zabrałam moją koleżankę Zosię, kupiłyśmy najostrzejsze sushi, jakie znalazłyśmy, i bez zapowiedzi poszłyśmy do Barbary Stanisławowej.
— Dzień dobry, akurat przechodziłyśmy obok, pomyślałyśmy, iż wpadniemy! Przyniosłyśmy wam sushi — spróbujcie — uśmiecham się, wciskając jej pojemnik w ręce.
Teściowa zbladła. Sushi nie znosi. Raz spróbowała i od tamtej pory nazywała je „surowymi szczurami z ryżem”.
— Rozgośćcie się, sama zobaczę, co u was smacznego jest — mówię i kieruję się w stronę jej lodówki.
Wyciągam bigos, sałatkę jarzynową, sernik — wszystko stawiam na stole. Zosia już chichocze.
— Oj, Barbara Stanisławowo, nie ma pani nic przeciwko? Przecież ja wam sushi przyniosłam, trzeba się wymienić! — dodaję z udawaną niewinnością.
Teściowa siedziała jak wryta. Słowa jej uciekły. Widać było, iż zrozumiała. Zrozumiała, jak to jest, gdy ktoś gospodarzy w twoim domu bez pytania.
Wyszłam, dziękując za „ciepłe przyjęcie”, i obiecałam wpadać częściej.
Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Teściowa dzwoni wcześniej, jej wizyty stały się rzadsze, skromniejsze. choćby zaczęła przynosić to, co naprawdę lubimy. I ani śladu ryby. Czasem naprawdę — nie trzeba się z ludźmi kłócić. Wystarczy pokazać im lustro.