**Dzisiejsze zapiski**
Skończyłam pedagogikę z wyróżnieniem, marzyłam o studiach na uniwersytecie. Ale los miał inne plany. Tata miał poważny wypadek, długo leżał w szpitalu. Gdy go wypisali, mama wzięła urlop, by opiekować się nim w domu, dopóki nie oswoi się z wózkem inwalidzkim.
W naszym mieście nie było uniwersytetu, trzeba jechać do wojewódzkiego. Postanowiłam, iż aplikuję za rok. Nie mogłam zostawić rodziców samych w tym trudnym czasie. Zaczęłam pracować w szkole.
Lekarze dawali nadzieję, iż tata kiedyś wstanie, jeżeli będzie ćwiczył, brał leki i chodził na rehabilitację. Mama sprzedała działkę, by opłacić fizjoterapeutę i leki. Ale tata nie wstał.
— Dość tego, walić te pieniądze na marne. I tak nie wstanę — powiedział pewnego dnia.
Zrobił się zgorzkniały, kapryśny, wszystkiemu się wtrącał. Najgorzej traktował mamę. jeżeli zawołał, musiała wszystko rzucać i biec. Zwykle chciał się napić, o coś zapytać albo po prostu pogadać. A wtedy obiad się przypalał.
— Włodku, mógłbyś sam podjechać do kuchni. Ziemiąki już się przypaliły — mówiła mama.
— Moje życie się spaliło, a ty o ziemniakach. Tobie łatwo mówić, chodzisz. Tak ciężko przynieść szklankę wody? — warczy tata.
Czasem w złości rzucał w mamę kubkiem. W końcu zaczął prosić o wódkę. A po drinku wyładowywał złość na mamie, jakby to ona zawiniła w tym wypadku.
— Tato, nie pij, to nic nie da. Zagraj w szachy, poczytaj książki — prosiłam.
— Co ty wiesz? Ostatnią przyjemność mi odbierasz? W tych twoich książkach same bzdury. Sam je czytaj. W życiu jest inaczej. Jestem do niczego — mruczał.
— Mamo, nie kupuj mu więcej — błagałam.
— Jak nie kupię, to będzie wrzeszczał. Cieszmy się, iż żyje… — wzdychała.
— Powinien ćwiczyć, a nie pić! Lekarze mówili, iż może chodzić. On po prostu lubi nas mokocić! — wybuchałam.
Żal mi go, ale i nam nie było łatwo. Pewnego dnia wróciłam ze szkolnej ławicy zmęczona, bolało mnie gardło. A tata co chwilę wołał. W końcu nie wytrzymałam.
— Dość! Ledwo stoję. Masz wózek, sam podjedź po kieliszek. Inżynier Kowalski z drugiego piętra też jeździ i pracuje. A ty do kuchni nie możesz? Dawaj, spróbuj! Ja muszę sprawdzić sprawdziany. — Wyszłam, słysząc, jak wózek turkotał w korytarzu.
Odtąd stał się bardziej samodzielny.
Latem zostawiałam otwarte okno na balkonie. Tata podjeżdżał i „spacerował” przed drzwiami — nie mógł przejechać przez próg. Trzeba by poskruszyć ściany, ale skąd wziąć pieniądze?
— Oddajcie mnie do domu opieki — mówił po drinku.
— Co ty pleciesz? Najważniejsze, iż żyjesz. Reszta się ułoży — tłumaczyła mama.
— Teraz tak mówisz. A jak znudzi ci się wiadro pod nosem? Będziesz tkwiła ze mną z litości. Na co ci kaleka? Jeszcze jesteś młoda…
Tak mijały dni. Minął rok, znów nadeszła jesień. Pewnego dnia wybiegłam ze szkoły, ale zanim dobiegłam do przystanku, lunął deszcz. Schowałam się pod zadaszeniem, ale krople i tak chlapały na nogi. Auta pędziły przez kałuże, obryzgując przechodniów. Stałam, zmoknięta jak kura.
Nagle zatrzymała się ciężarówka. Wysiadł chłopak. Trzymając kurtkę nad głową, podszedł.
— Wsiadaj, podwiozę.
Zmarzła jak sopel, wślizgnęłam się pod jego kurtkę, pachnącą benzyną. W kabinie było ciepło.
— Krzysiek — przedstawił się.
— Justyna.
— Justyno, gdzie jedziemy?
Powiedziałam adres. Po drodze opowiadał, dlaczego został kierowcą.
— Mama sama mnie wychowała. Sąsiad zabrał mnie do warsztatu. Po wojsku kupiłem tę gratę. Zarabiam nieźle, a i dorobić można. Jak coś, dzwoń — przeszedł na „ty” jakby nigdy nic.
— A ty? Uczysz się?
— Pracuję w szkole.
— Szacun — pochwalił. — Podjadę kiedyś pod szkołę, wszystkie koleżanki będą zazdrościć. Śmiejesz się? Taki samochód to nie byle co.
Było z nim łatwo. I może rzeczywiście przydałaby się pomoc? Dałam mu numer. Wieczorem zadzwonił, zapraszając do kina.
— Nie mogę. Tata jest chory…
— To wyjdź na chwilę pod blok.
— Po czym?
— Spodobałaś mi się — powiedział zwyczajnie.
— A jeżeli nie jesteś w moim guście? To nie problem?
— Czyżbym był brzydki? Wszystkie dziewczyny lubią kierowców! — zażartował.
— Przepraszam, nie chciałam… Dobrze, wyjdę.
Nazajutrz usłyszałam signal. Wyjrzałam — stała ciężarówka.
— Co się tak krzyżujesz? Zalotnik przyjechał? — domyśliła się mama.
— Nie jesteśmy narzeczeństwwo. Wyjdę na moment?
— Idź, bo cały blok się zleci.
Krzysiek przyjeżdżał prawie codziennie. Czasem odwoził mnie ze szkoły. Piliśmy herbatę z termosu, jadłyśmy kanapki, które robiła jego mama.
— Coraz częściej się widujesz. Niezły mąż — zauważyła mama, gdy ciężarówka odjeżdżała.
— To nie tak.
— Młodość gwałtownie mija. Twoje koleżanki już wychodzą za mąż. Chcesz zostać starą panną?
— Mam lekcje do sprawdzenia — wykręciłam się.
Krzysiek kilkakrotnie wspominał o ślubie, ale prosiłam, by zaczekał. Serce nie podskakiwało, gdy go widziałam. Nie lubiłam, gdy mówił o pieniądzach.
— Nie martw się, uzbierałem na wesele. Jesienią roboty jak w ukropie — drewno, ziemniaki. Ze mną nie zginiesz — mówił, ściskając mnie w cahinie.
Kwiatów nie dawał, uważał to za strata pieniądza. Do restauracji nie chodziliśmy. Czasem, gdy jego mama wyjeżdżała do siostry, zabierał mnie do siebie. Seks był… systematyczny. Unikałam tego.
Wiedziałam, iż go nie kocham. Ale gdzie indziej spotkałabym kogoś? A Krzysiek jest pod ręką, nie pije. Mama też namawiała. Więc zgodziłam się, ale poprosiłam, by poczekać do lata.
Zima dłużyła się, ale nagle przyszła wiosna. Po majówce KrzysAle gdy nadszedł dzień ślubu, Justyna stała przed lustrem w białej sukni, patrząc na odbicie Pawła, który trzymał jej dłoń – i wiedziała, iż tym razem wybrała z głową i sercem.