Kalina rosła jak chwast przy drodze — bez troski, bez ciepła, bez uwagi. Ani czułości, ani opieki, ani zwykłego ludzkiego „jesteś mi potrzebna”. Jej ubrania to zawsze cudze łachmany — często tak zużyte, iż przez dziury widać było wychudzone kolana. Buty wiecznie chlapały — albo nabierały wody, albo odpadały podeszwy. Żeby nie bawić się z włosami, matka obcinała córkę „na jeża”. Mimo to kosmyki sterczały na wszystkie strony, jakby krzycząc o chaosie w jej życiu.
Do przedszkola Kalina nigdy nie chodziła. Może i chciałaby — tam, gdzie były inne dzieci, zabawki, ciepło… Ale rodzice mieli ważniejsze sprawy: gdzie zdobyć następną butelkę. Ojciec z matką pili, kłócili się, bili. Gdy znikaKalina zaszywała się wtedy w piwnicy, czekając, aż burza w domu ucichnie.